27 sierpnia 2017

Szkice kredą, czyli rzecz o odkrywce w Chełmie

Po nadspodziewanie owocnym polowaniu na krokodyle ;-) KWB Konin nabrałem apetytu (wiadomo - ów rośnie w miarę jedzenia) na kolejne danie z menu kolei przemysłowych. Tym razem postanowiłem zaserwować sobie kopalnię kredy pod Chełmem. Jakiś czas temu dowiedziałem się w ogóle o jej istnieniu ze zdjęć Krzyśka Jesionka zamieszczanych przezeń na facebookowej stronie Kolejowe Lubelskie. Najbardziej spodobał mi się wręcz księżycowy krajobraz odkrywkowej kopalni oraz niespotykane nigdzie indziej (chyba) małe dwuosiowe wagoniki, z których formowane są króciutkie pociążki (bo “pociągi” to ciut za dużo powiedziane byłoby) dowożące urobek do cementowni. Na około tydzień przed zaplanowanym wyjazdem zacząłem robić porządny research, w trakcie którego przekonałem się, że bez roweru ani rusz. No bo tak: odkrywka leży na południowy wschód od Chełma, a samochodem można dojechać tylko do jej zachodniego krańca “stykającego” się z miastem. Dalej polna dróżka nie nadaje się do jazdy autem (chyba że terenowym, lecz akurat nie miałem takowego pod ręką…). A z kolei drałować z buta na przeciwległy kraniec to ciut za daleko, zważywszy że najpierw jeszcze trzeba by pokonać jakiś kawałek od miejsca noclegowego w mieście (bo wyjazd z założenia zaplanowałem 2-dniowy), no a potem jeszcze wrócić. Zapyta ktoś: “ale po co drałować na wschodni brzeg odkrywki, nie można focić bliżej zachodniego, tuż przy mieście?”. Owszem, można. Jeśli chce się mieć na pierwszym planie tył ostatniego wagoniku a lokomotywę w głębi kadru przesłoniętą “pociążkiem” to jak najbardziej można focić z zachodniego brzegu (byle nie Jordanu…). Tak tam jest to rozwiązane, że stonki nie zmieniają czoła pociągu w zależności od kierunku jazdy, lecz próżne wagoniki pod załadunek pchają przed sobą, natomiast ładowne ciągną ku cementowni położonej na północno-wschodnim krańcu odkrywki. Więc jeśli chce się popełnić zdjęcie z lokomotywą na pierwszym planie to trzeba przemieścić się na wschodni brzeg, a w wersji dla leniwych - przejść od południowej strony z zachodu na wschód przynajmniej połowę długości owej dziury w ziemi. W sumie wyszło mi że do pokonania byłoby z 15 kilometrów jak nic, czyli jak mówię: rower. No i pozostawał jeszcze drugi dzień wycieczki do zagospodarowania. Ale com sobie nań zaplanował dowiesz się, Czytelniku, w dalszej części relacji. W każdym razie na oba dni przydałby się jakiś środek lokomocji. I rower znów mi pasował jak ulał. Niestety, przeglądając “internety” szybko przekonałem się, że na miejscu nie ma opcji wypożyczenia jednośladu. Chełm to za małe miasteczko na atrakcję pt. rower miejski. Tu każdy ma swój jak mu jest potrzebny, a na turystykę miejscy włodarze raczej niespecjalnie kładą nacisk. Trzeba więc przyjechać z własnym welocypedem. Pozostawała zatem kwestia jak dostać się z rowerem do Chełma? Opcja najprostsza: pociągiem. Uśmiechała mi się ona tym bardziej, że niejako “zaliczyłbym” sobie reaktywowaną linię Łuków - Lublin przez Parczew. Nią to bowiem wytyczono trasę objazdową dla pociągów z Warszawy, ponieważ między Dęblinem a Lublinem LK 7 jest całkowicie zamknięta na okoliczność gruntownej modernizacji (de facto budowy nowej linii niemalże od zera). Wprawdzie nie jestem “zaliczakiem”, ale zawszeć to miło przejechać się nową trasą. Tak więc postanowione - jadę pociągiem z rowerem, o ile prognozy pogody będą sprzyjające. Sprawdziłem możliwe połączenia i o dziwo - zarówno pociągi “tam” jak i z “z powrotem” pasowały idealnie. Jak nie na PeKaPe normalnie ;) Oto bowiem rano z Warszawy Zachodniej (w wakacje do pociągów jadących na wschód lepiej wsiadać na stacji początkowej) miałem bezpośredni TLK 12101 o 8:17 (na miejscu o 12:34), a w niedzielę z Chełma TLK 20100 odjeżdża punkt 16 (przyjazd do W-wy Wschodniej o 20:56). Na stronie PKP Intercity można dogrzebać się do planu zestawień pociągów (tym razem akurat VagonWeb zawiódł…), z którego wynikało, że w obu pociągach jest wydzielone miejsce do przewozu rowerów. W połowie tygodnia zarezerwowałem sobie pokoik w miejskim ośrodku sportu i rekreacji (praktycznie zawsze, gdy jadę na low cost’ową wycieczkę bez Justyny, zaczynam szukanie noclegów od MOSiR-ów, bo są tanie i przeważnie w pewnym oddaleniu od większych skupisk ludzkich, typu osiedla mieszkaniowe - zazwyczaj jest cicho). W czwartek spojrzałem na pogodę, bo już w prognozie pojawiła się sobota - szału nie zapowiadano, praktycznie 100% zachmurzenia. Na pocieszenie dominować miały chmury wysokiego piętra, z których nie ma prawa padać. Wolałbym oczywiście słoneczko, ale niech tam - lepiej nie odkładać wyjazdu na później. Zapada jedynie słuszna decyzja: jadę. Pozostaje już tylko kupić bilet. Ha, “tylko”... :( Otóż co się okazało? Ano to, że przez internet mogę kupić bilet weekendowy, ale biletu na rower - już nie. To to jeszcze jednak nic. Poszedłem po pracy na dworzec Wschodni, odstałem swoje w dość długim ogonku (automat numerkowy wziął i zdechł był…), po czym gdy przyszło do kupowania biletów to okazało się, że… pula biletów na przewóz rowerów w pociągu do Chełma wyczerpała się (z Chełma na niedzielę jeszcze były, tylko co z tego…). Zaraz, jaka kurwa pula biletów?? Wydawało mi się, że przynajmniej kiedyś nie było żadnej puli biletów rowerowych, tylko się kupowało i przewoziło rower jak nie w wagonie bagażowym (rety, ile to lat już minęło odkąd wycięto ostatnią bagażówkę…), to w przedsionku koło kibla i już. Ale może i się mylę, nie pamiętam dokładnie. Zresztą z rowerem w trasie dalekobieżnej jechałem tylko raz - w 2002 r. z Wojtasem do Babimostu z przesiadką w nocy w Poznaniu. Do Poznania właśnie w wagonie bagażowym rowerki podróżowały, (my w kuszetce), a z Poznania turlaliśmy się bonanzą. Finalnie wyszło na to, że odszedłem z kasy bez biletów za to cały wkurwiony. Po powrocie do domu jeszcze spojrzałem na procedurę sprzedaży biletów “rowerowych”. Mianowicie jest tam napisane, że bilet można nabyć również u kierownika pociągu przed odjazdem. To mam pytanie: a skąd ów kierpoć wie, czy pula biletów jest wyczerpana czy nie? Załóżmy, że przychodzę 15 minut przed odjazdem, jest jeszcze jedno wolne miejsce i on sprzedaje mi na nie bilet. A potem, na ostatni gwizdek przed odjazdem wpada ktoś z rowerem, kto miał już kupiony bilet wcześniej. Co w takiej sytuacji, hmm? Ktoś nie pojedzie choć obaj mamy bilety? W każdym razie wkurwiłem się porządnie, bo ta sytuacja oznaczała, że albo przesuwam wyjazd o tydzień (ryzykując gorszą pogodę na przykład), albo jadę samochodem przewożąc rower na bagażniku dachowym (całe szczęście, że takowy mam i co jakiś czas korzystam dla uskuteczniania dalszych wycieczek rowerowych). Zdecydowałem się ostatecznie na to drugie rozwiązanie, acz bez entuzjazmu. Chciałem sobie przecież odpocząć od samochodu po całym tygodniu jeżdżenia do pracy, zrelaksować się z piwkiem w podróży itd. A tu dupa! Zasrana “pula biletów”… Cytując klasyka: “Jebać pierdolone PKP wielkim kurwa badylem!” ;-) Czy te barany nie raczą zauważyć boomu na pedałowanie? Summa summarum stanęło na przewiezieniu roweru własnym sumptem, co ostatecznie okazało się lepszym rozwiązaniem - jednak elastyczność wynikająca z poruszania się własnym środkiem transportu jest niezastąpiona (przynajmniej w Polsce…). Pierwszy plus ujawnił się jeszcze zanim ruszyłem w podróż. Mianowicie nie musiałem zrywać się o dzikiej porze, żeby zameldować się na Zachodnim około 8 rano. Dzięki podróży samochodowej, to o tej godzinie mogłem się jeszcze przewalać z boku na bok haha :) Na spokojnie wszamałem śniadanko, wyprowadziłem psy i około 12 dopiero ruszyłem w drogę. Żeby było weselej, prognoza pogody nie sprawdziła się - od rana pięknie przyświecało słoneczko. Po drodze nie zatrzymywałem się nigdzie szczególnie, bo i “nasycenie” liniami kolejowymi byłego zaboru rosyjskiego jest nad wyraz skąpe. W drodze do Lublina przecina się “aż” dwie linie kolejowe - “Trzynastkę” (Krusze - Pilawa) w pobliżu Sufczyna i “Dwudziestkę Szóstkę” (Łuków - Radom) w pobliżu Ryk. Jak na złość akurat gdy przejeżdżałem wiaduktami nad nimi, to jechały pociągi - w przypadku pierwszej z nich były to dwie tamary Grupy Azoty z beczkami w stronę Mińska Mazowieckiego, zaś w przypadku drugiej - niebieska Siódemka Cargo z ładownymi zielonymi węglarkami Bogdanki. Za Lublinem zaczęła jednak psuć się pogoda, nawet zaczęło lekko siąpić (no pięknie, tylko tego brakowało). Na szczęście był to jakiś lokalny wybryk natury, bo przed Chełmem znów się wypogodziło. Ciekawostka: trudno nie zauważyć, że ziemia na polach jest biaława od kredy, miejscami zupełnie biała - jałowa totalnie. Tam do licha, naprawdę płytko tu leży dno praoceanu! Otóż kreda jest kruchą skałą osadową powstałą wskutek nawarstwiania się na dnie obumarłych drobnych żyjątek morskich, a ściślej mówiąc ich wapiennych pancerzyków, i sprasowanych ciśnieniem kilkusetmetrowego, albo i kilkukilometrowego słupa wody. A teraz po tym dnie morza sprzed kilkuset milionów lat jeżdżą traktory orzące tę cieniutką warstwę nieurodzajnej gleby, na której rośnie np. rachityczna kukurydza. Serio, w porównaniu z Mazowszem, którego gleby też nie należą do jakichś szczególnie wartościowych, to na przykładzie owej kukurydzy widać dużą różnicę w wysokości roślin. No ale dość tych agrarnych didaskaliów ;-) Około 15 dotarłem do celu, rozpakowałem się, wtrząchnąłem resztkę prowiantu zabranego na drogę i ruszyłem co prędzej ku dziurze :-)) Mówcie co chcecie na Google - że śledzą, że wiedzą o nas więcej od nas samych i tak dalej… No i dobra, niech se wiedzą. Godzę się na to, bo w zamian mam Google Maps, które tak ułatwiają życie podróżnikom jak chyba nic innego! Dzięki temu nie szukam, nie błądzę, nie kręcę się jak gówno w przeręblu albo jak Żyd po pustym sklepie, tylko łapię za nitkę i idę wprost do kłębka. Bez GoogleMaps to nie wiem czy bym się zdecydował kontynuować jazdę tą dróżką, którą rzekomo miałem dotrzeć do odkrywki. Z początku betonka, potem zwykła bita ścieżka wśród pól - chyba po kilometrze czy dwóch naszłyby mnie wątpliwości czy aby dobrą trasą się poruszam. Ale smartfon mówi jasno - to ta, a nie żadna inna, trasa. I rzeczywiście, w końcu - gdy już mi się wątroba wytrzęsła za wszystkie czasy a płuca odkleiły od opłucnej - wyjechałem wprost na… pustynię. WOOOOOW… Aż mi dech zaparło z wrażenia! Ooo kuuuur*a, jakie to wielkie! Doprawdy kilka grubych kilometrów kwadratowych prawie gołej, białej (no, szarawej) powierzchni wyrobiska rozpościera się pode mną. A hen w oddali, na przeciwległym brzegu zabudowania cementowni – fantastyczny widok, jak nie z tego świata. Nawet powietrze tu
jakieś inne, takie... hmm... zapylone. Wiaterek porywa kredowy kurz i unosi się taka delikatniutka mgiełka jakby. Dla zdjęć to akurat niefajnie, zwłaszcza przez teleobiektyw robionych. No dobra, a gdzie te pociągi, bo żadnego w zasięgu wzroku? Czyżby wolne w weekend? Z prawej słychać jakiś łomot z oddali, ale nie widać co tak łomocze, bo zasłania mi występ krawędzi odkrywki - trzeba tam będzie się wybrać i obadać temat (zresztą i tak miałem jechać w tym kierunku). Chwilkę postałem, porozglądałem się, cyknąłem fotkę telefonem i wysłałem Justynce w Anglii co by zobaczyła dokąd mnie tym razem wywiało. Gdy już miałem wskakiwać na siodełko to właśnie z tego "głośnego" miejsca wyłoniła się niebieska stonka z załadowanymi urobkiem wagonikami (łomot tymczasem ustał). Juhuu! Czyli jeżdżą w soboty, będą foty! Szkoda tylko że niebieska, ale dooobra tam. Jechała wzdłuż najdalej oddalonego od cementowni brzegu odkrywki. Pionowa ściana za składem skojarzyła mi się ze słynnymi białymi klifami w Dover. Odprowadziłem okiem teleobiektywu skład prawie pod samą cementownię, ale foty nie za bardzo się nadają do pokazania z uwagi na wspomniany pył w powietrzu. Gdy tak sobie stałem i przeglądałem dopiero co cyknięte zdjęcia, kątem oka zauważyłem że tym samym torem już jedzie następny pociąg z tym że teraz stonka wagoniki pchała ani chybi pod załadunek. I to - ku mojej radości - SM42 była koloru zielonego :) Dobra, trzeba się zbierać i podjechać w miejsce skąd wcześniej dochodził rumor - jak nic tam musi być koparka czekająca na podstawienie wagoników. Przejechałem jakieś 300-400 metrów, wdrapałem się na niewysoki wał ziemny i oczom mym pięknym ;-) ukazał się tył składu, którego pierwszy wagon łyżka kopary już zaczęła napełniać. Na żywca te wagoniki spodobały mi się jeszcze bardziej niż na fotach Krzyśka. Proste w budowie jak konstrukcja cepa, z niemiłosiernie pogniecionymi ściankami ale najfajniejsze w nich jest to jak są bezbłędnie zapylone. Kredowy pył tworzy na nich swoiste wzory, plamy, esy-floresy tak że wyglądają niczym wyłożone wzorzystym marmurem. No i jeszcze kojarzyły mi się z widywanymi za młodu wagonami wapniarkami, które też jeździły tak konkretnie uwalone lub też nieco czystszymi Gbs-ami brązowo-szarawymi od przewożonych w nich workowanego (co nie znaczy że szczelnego) cementu, mąki, czy czego tam jeszcze. Pstryknąłem parę zdjęć od tyłu i przejechałem jakieś 100 metrów aby dziabnąć skład od przodu. Rewelacja, absolutna RE-WE-LA-CJA!! Załadunek idzie niespieszno, tak że jest czas żeby i pofocić, i pogapić się do woli. Koparka stoi przy ścianie i podcina ją jakby, skrawa kredę od dołu ku górze. Obrót ramienia i wysypuje urobek do wagonu. I tak w koło Macieju. A mechanik co jakiś czas podciąga lekko skład żeby dalsze wagoniki w składzie napełniały się po brzegi. Takich ścianek jest kilka - im bliżej środka odkrywki, tym są oczywiście na niższych "piętrach". Słowo jeszcze o koparce: nie widziałem wydobywającego się z niej żadnego dymku podczas pracy, nie słychać też warczenia silnika spalinowego. Za to na "ziemi" (znaczy na kredzie, bo tam kreda jest dosłownie wszędzie naokoło) gdzieniegdzie widać wijący się gruby czarny kabel. Czyli koparka elektryczna :) Ów kabel, co zauważyłem później na zdjęciach dopiero, połączony jest z żółtym pudłem - najwidoczniej "gniazdkiem przedłużacza", że tak to obrazowo ujmę. Żółte "gniazdko" z kolei jest połączone kablem ze słupem energetycznym. Gdy tak sobie oglądałem załadunek, w pewnej chwili zauważyłem mniej więcej na środku odkrywki pociąg jadący pod górkę do cementowni z trzecią stonką, też zieloną. Musiał być schowany przed mym wzrokiem na niższym pięterku, a ładowanie doń urobku zagłuszała koparka bliżej mnie - konkretnie hałasuje łyżka podczas zrzucania kredy do wagonów. Ponieważ także i skład po moimi stopami pomału kończył się ładować przemieściłem się jakiś kilometr na wschód, na łuczek którym skład zawija z kierunku wschód-zachód na północ, ku cementowni. Celem było focenie jego kiwania się podczas jazdy po nieprawdopodobnie wręcz krzywych torach. To doprawdy zdumiewające, że nie wykoleja się podczas jazdy po takich "kulfonach". Szkoda że zdjęcia nie oddają w pełni dramaturgii takiego przejazdu. Tu by się lepiej sprawdziła dobrej jakości kamera tak by można było najpierw filmować na długiej ogniskowej skracanej w miarę przybliżania się składu do operatora. Byłby przebój! :) Może ktoś z Czytelników zainspiruje się pomysłem, wykona go, a następnie pochwali się rezultatem? Aha, czas jaki upłynął od podstawienia próżnego składu do odjazdu załadowanego to około 35 minut. Dużo szybciej na zwolniony dopiero co tor wjeżdża natomiast kolejny "próżniak". Na terenie przycementownianej stacyjki znajduje się trójkąt, na którego "czubku" jest miejsce dla dwóch składów. Próżny już czeka w gotowości, Dojeżdża doń ładowny, zmienia kierunek i zaczyna wpychać skład pod rozładunek. Gdy minie zwrotkę ta jest przestawiana i próżny udaje się na odkrywkę pod załadunek. Proste i szybkie. Na tyle szybkie, że nawet nie zdążyłem jakoś specjalnie zmienić miejscówki, tyle tylko co pokręciłem się ciut dla zmiany kąta patrzenia i już próżny nadjechał. Z drugą zieloną stonką, która wcześniej obserwowałem drałującą z pełnymi wagonikami pod górę mniej więcej środkiem kredowego pola. Nosi oznaczenie SM42-2204, ale pod górnym projektorem wielkimi literami napisane ma 22 (ta wcześniejsza natomiast to SM42-2134 vel. 20). I znów sobie pofociłem pociąg skaczący niczym na falach pięknego modrego Dunaju ;-) Ledwo co zdążył oddalić się pod koparkę, a już środkiem pola dzidowała pod górę niebieska SM42-2555 (nr zakładowy 26) z załadowanymi wagonikami. Także cały czas coś się dzieje, baaardzo przyjemne miejsce – nic tylko otworzyć piweczko i kontemplować przemijanie leniwego dnia :) Tylko usiąść nie ma za bardzo jak żeby tyłka sobie nie zapylić na biało hehe. Na powrót ładownej Dwudziestki Dwójki znów przemieściłem się nieco bliżej cementowni, odczekałem swoje a gdy się zbliżyła popstrykałem ją sobie ze składem ładnie oświetlonym z bokowca słonkiem pomału chylącym się ku zachodowi. Gdy przejeżdżała pode mną udało się dziabnąć fotkę z dwiema lokomotywami – nią i niebieską 26 pchającą swoje wagoniki pod załadunek na środek kopalni. Elegancko się trafiło jak ślepemu psu poruchać. Im bliżej cementowni tym tor wznosi się bardziej i stonka potrafi ładnie zakopcić, ale fotki wychodzą ładnie tylko na teleobiektywie, gdy stoi się jeszcze na wale ponad torem. Gdy wał się kończy i znajdujemy się na poziomie toru to już tak ciekawie nie jest, zaczynają przeszkadzać krzaki i ogólnie jest brzydziej niż ze wzniesienia. W tym miejscu więc zrobiłem tylko skład pchany pod załadunek i stwierdziwszy że nie ma co czekać na jego powrót udałem się ku samej cementowni i trójkątowi, licząc że sobie pooglądam wszystko nie napotkawszy jak dotąd żywej duszy. Minąłem jakieś stare porzucone wagony i po chwili znalazłem się w pobliżu… nastawni. Hmm, no tak – „a czegoś się w sumie spodziewał, że co – że pan Józio ze smutno buzio stoi i wachluje zwrotnicą w te i we wte?”. Wydawało się, że pozostałem niezauważony, bo praktycznie minąłem budynek i zbliżyłem się do… szopy. Już miałem wyciągnąć aparat z plecaczka, gdy otworzyło się okienko i pan zakrzyknął, czy czegoś szukam? Udałem głupiego, że chyba pomyliłem drogi, bo chciałem dojechać do stacji i czy tędy dalej da się przebić? Odkrzyknął, że nie da się (tak jakbym nie wiedział) i muszę wrócić w stronę miasta. I jeszcze żebym uważał na strażników, bo tu nie wolno przebywać. Podziękowałem za rady i zabrałem się czym prędzej. Bo choć pan był całkiem miło usposobiony to i tak podejrzewałem go o zawezwanie owych „strażników”. Wiadomo, w razie czego miałby zapewniony „dupochron”. Tak więc nie pofociłem sobie kilku stonek i drezyny stojących przy szopie, ale nie ma specjalnie czego żałować, bo to zwykły betonowo-blaszany „garaż” jest, a nie żadna wymyślna architektura ceglana. Wróciłem na wał okalający odkrywkę, gdzie miałem wszystko w zasięgu wzroku, a więc także i ewentualnych ochroniarzy, gdyby mieli zacząć się zbliżać. A swoją drogą to ciekawe, czy rzeczywiście jakaś ochrona tam się kręci? I jakim pojazdem – terenówką, quadem?? Na szczęście nie dane mi było przekonać się osobiście. Gorzej, że po godzinie 18 niebo zaciągnęło się chmurami płynącymi od zachodu, a miałem nadzieje na cyknięcie foty zachodzącej nad odkrywką i dalej położonym miastem czerwonej kuli Słońca. Stwierdziłem jednak, że nic z tego nie będzie więc postanowiłem objechać kopalnię aby przekonać się jaki będzie widok z przeciwległego brzegu. Jeśli byłby fajny to można by rano popełnić jakieś foty w porannym słońcu. Co prawda na GoogleMaps nie było widać tam żadnej dróżki a raczej zanosiło się, że teren będzie ogrodzony, ale i tak po prostu chciałem się tam przejechać. Chociażby po to żeby później zajechać pod bramę główną zakładu, z czystej ciekawości jak wygląda. Wróciłem praktycznie pod bloki niemalże stykające się z odkrywką od zachodniej strony i ruszyłem pierwszą lepszą ścieżką. Ale przejechałem raptem kilkadziesiąt metrów i wjechałem ludziom na imprezę nad urwiskiem. Jakieś młodziaki na polance stały bez celu sącząc browce i gadając z dziewczynami. Dowiedziałem się od nich, że dalej drogi dookoła dziury nie ma i trzeba jechać wzdłuż bloków do drogi asfaltowej. Cofnąłem więc i dojechałem do ul. Fabrycznej. Jadąc nią spoglądałem co jakiś czas w prawo czy nie ma jakiejś dziury w płocie (bo faktycznie był takowy) i ścieżki wiodącej na skraj „urwiska”. Zajechałem na małe osiedle koszmarnych PRL-owskich 3-piętrowych domków z wielkiej płyty, ale tam ogrodzenie było szczelne. Kląłem na czym świat stoi, nawet nie tyle na brak dojazdu do kopalni, co bardziej na zachodzące PRZEPIĘKNIE słońce, które na ten moment postanowiło akurat wyjść zza chmur. Gdyby mnie tak nie nosiło i gdybym został koło koparki ładującej wagoniki to miałbym taaakie foty stonki od czoła z czerwoną kulą w tle, że proszę siadać! A zamiast tego próbowałem w ogóle dostać się w pobliże brzegu odkrywki żeby w ogóle jakąkolwiek focię strzelić zanim Słońce schowa się za horyzont. Dopiero w miejscu gdzie kiedyś był tor bocznicy przecinający Fabryczną skręciłem w starotorze i nim dotarłem do skraju dziury w ziemi. Żadnego pociągu oczywiście nie było, więc musiałem się zadowolić jedynie szerokim kadrem małego fragmentu wyrobiska. Cóż, dobre i to. Jako że do bramy cementowni był już tylko rzut beretem, podjechałem sobie. Nic specjalnie ciekawego, ot zakład pracy i tyle. Jedynie co to na poustawianych tablicach powypisywano jakie kwoty Unia Europejska dała na modernizację tego czy owego. Na położoną praktycznie na wyciągnięcie ręki stację towarową Chełm Wschodni nie zajeżdżałem, bo po pierwsze, w zapadających ciemnościach nie chciałem już kręcić się po krzakach i szukać dziury w ogrodzeniu odgradzającym ją od Fabrycznej. A po drugie, i tak według planu miałem tu być następnego dnia. Zamiast tego więc pojechałem w kierunku stacji pasażerskiej, którą miałem niejako po drodze (chociaż z nadkładaniem) do MOSiR-u. W sumie to dawno nie byłem już na jakiejś stacji, której bym nie znał, na której nie byłem wcześniej. Zapomniałem więc trochę, jakie to fajne uczucie jest to „odkrywanie” co i gdzie się znajduje. Najpierw zajechałem na przejazd łączący ul. Kolejową z DK12 noszącą tu cokolwiek dziwną nazwę Rampy Brzeskiej. Pośrodku przejazdu w lewo jest skręt pod dużą nastawnię. Skręciłem aby mieć lepszy widok na całą stację. Natomiast po prawo tory rozchodzą się na północ do Włodawy i na wschód w stronę Dorohuska. Akurat jakiś kibel w malowaniu bordowo-srebrnym jechał pomału z tamtej strony. Mnie bardziej zainteresowało światełko lokomotywy, które widać było na szopie. Wróciłem na Kolejową i pojechałem w tamtym kierunku. Szopa jak szopa, niezbyt piękna, zwłaszcza jej nowsza blaszana hala koloru niebieskiego. Bliżej od ulicy jest niższy biały murowany budynek starszy wiekiem. Ale najciekawsze było to co stało przed szopą. Była to bowiem SU46-031, której raczej nie spodziewałbym się w tym miejscu. To znaczy, gdybym był lepiej zorientowany w obsłudze trakcyjnej pociągów przejeżdżających przez Chełm, to może i bym się jej spodziewał. Ale nie zaprzątałem sobie dotąd tym głowy. Więc się dość solidnie zdziwiłem. Do tego stopnia, że napisałem info o niej na facebookowej grupie „Co i gdzie jedzie?” licząc na to, że jakaś dobra dusza wyjaśni co to tu robi. Ale za chwilę sprawa się wyjaśniła sama. Podjechałem mianowicie na dworzec (brzydki, styl a’la ZUS z połowy lat 90. mniej więcej), a tam właśnie szczekaczka nadawała komunikat, że pociąg TLK Zamoyski przybędzie z opóźnieniem pół godziny. Jeszcze spojrzałem na tablice przyjazdów i odjazdów, i wszystko było jasne – miał 13 minut planowego postoju, czyli w sam raz na zmianę lokomotywy i odczepienie części polskich wagonów „Zamoyskiego”, które w Chełmie kończyły bieg, od wagonów ukraińskich, które dalej jako „Kiev-Express” jadą do Kijowa. Ale nie chciało mi się czekać, szczególnie że zrobiło się dość dobrze zimno a poza tym po peronie łaziło dwóch SOKistów, którzy gdybym tylko wyjął aparat – jestem tego pewien – zaraz by się dochrzanili, choćby dla zabicia nudy. Jeszcze żeby światło rokowało nadzieje na możliwe jakieś zdjęcie, to może bym zaryzykował i ostatecznie wdał się w pogawędkę. Ale całą okolicę zalewało okropnej barwy światło lamp sodowych, więc dałem sobie spokój z czekaniem na Zamoyskiego/Kieva i pojechałem na poszukiwanie Żubra ;-) Bo w Biedronce przy placu dworcowym nie było mojego ulubionego piwa (z tych popularnych), a przywiezione z Warszawy dziwnym trafem rozpłynęły mi się w ciągu dnia ;-)) Nie dość że sklepów mało to jeszcze pozamykane, dopiero niezawodna Żabka zaspokoiła me pragnienie. Ale musiałem ładnych kilka kilometrów pedałować po nocy do centrum miasteczka, a potem nazad, bo mój nocleg był nieopodal dworca. Niestety w drodze powrotnej już z dość daleka dały się słyszeć typowo weselne rytmy typu “usia-siusia”, co nie wróżyło cichej, spokojnej nocy. Rzecz jasna, wpłynęło to mocno negatywnie na moje samopoczucie. Całe szczęście, że w pokoju miałem malutki telewizorek i leciał akurat mecz naszych siatkarzy z Finami (włomotaliśmy im 3:0), co przynajmniej częściowo pozwalało zagłuszyć dolatującą zza ulicy “muzykę”. Co ciekawe, w okolicach godz. 22 mikstura disco-polo z melodiami biesiadnymi skończyła się jak nożem uciął. Więc to nie mogło być wesele, tym bardziej że następnego dnia rano nie zlokalizowałem w okolicy żadnej tancbudy. Czyli wynikałoby, że w którymś z domów po drugiej stronie ulicy mieszkał jakiś miłośnik tego typu muzycznego gówna, które wpuszczał sobie do uszu na cały regulator aż do ciszy nocnej. Odetchnąłem z ulgą i poszedłem spać optymistycznie nastawiwszy budzik na 5 rano. Stwierdziłem, że zobaczę czy mi się będzie chciało wstać na zafocenie wschodu słońca nad odkrywką. Oczywiście mi się nie chciało i spałem dalej :) Na siodełko wskoczyłem gdy słońce było już całkiem wysoko na nieboskłonie, więc zamiast na skraj wielkiej dziury pojechałem na stację Chełm Wschodni. Wzdłuż torów jedzie się całkiem wygodnie krajową 12-ką przy umiarkowanym ruchu samochodów. Na stacji generalnie pustki, nic nie szykowało się do drogi ani na wschód ani na zachód. Na najbliższym torze odpoczywał sobie bordowo-srebrny EN57. Tam zresztą jest też taki podwyższony pomost do kontroli elektryki na dachach kibli, ale wyglądał raczej na z dawna nieużywany. Dalej w stronę cementowni przejechałem obok składu dumpcarów załadowanych jakimiś kamulcami. Nieopodal bramy do zakładu można wjechać kawałek między tory, ale głęboko nie penetrowałem ;-) bo wszędzie ziało pustką, a dróżka dziurawa jak szwajcarski ser nie uprzyjemniała jazdy. Toteż wycofałem się na główną szosę i kontynuowałem jazdę na wschód aż do przejazdu dróżki do Kamienia. Zdziwiłem się, że są aż trzy tory. Nie wiedziałem, że tor szeroki (oczywiście niezelektryfikowany) od granicy biegnie aż do Chełma. Stwierdziłem że całkiem niegłupi motyw na pociąg (jadący na wschód) z dwoma wielkimi cyckami - gigantycznymi kopułami służącymi do magazynowania klinkieru cementowego (grudek powstałych z wypalania kredy wraz z innymi surowcami - główny składnik cementu). Moją uwagę zwróciła też góra (wyglądająca na sztuczną) na wschód od przejazdu, z niej to byłby pewnie mega widok na tor i caluśką cementownię w tle. Na razie nie chciałem tu czekać na pociąg, tym bardziej że szybciej bym tu korzenie zapuścił niż by cokolwiek przyjechało. Stwierdziłem, że jak będzie po południu czas to jeszcze tu zajrzę samochodem, a póki co twardo trzymałem się planu dnia bez rozpraszania. Jak się pewnie domyślacie, na razie zakładał on objechanie cementowni od wschodu. Chciałem sobie dokładniej obejrzeć z bliska tę taką najwyższą wieżę, konstrukcję górującą nad wszystkimi innymi, widoczną na zdjęciach z poprzedniego dnia. Jest to wielostopniowy cyklonowy wymiennik ciepła, w którym gazy wylotowe z pieca obrotowego podgrzewają mączkę surowcową do ponad 800 stopni zanim trafi do tegoż pieca by ulec wypaleniu w klinkier. To tak najprościej ;) Przejechałem sobie obok, obejrzałem plątaninę potężnych rur i pojechałem dalej w stronę wsi Ignatów. Według widoku satelitarnego GoogleMaps, na jej wysokości miało się kończyć wrzynające się w pola… coś - no właśnie, nie wiedziałem co. Może jestem zboczony, ale wygląda to na wielkiego fallusa do tego z jajami! No, zobaczcie sami :-D Wygląda na otoczone niskim wałem, toteż trzeba by podejść do samego skraju żeby przekonać się co jest w środku, bo z Googla ciężko wyczuć. Widać coś jakby tor(y), ale równie dobrze mogą to być dróżki wyjeżdżone przez samochody, np. wywrotki. Może to jakaś stara odkrywka, tylko czemu w tak głupim kształcie? Wszak lepiej rozszerzać pole wydobycia niż oddalać się z nim od zakładu. Stwierdziłem, że obadam sprawę, tym bardziej że i tak musiałem “kutasa” objechać żeby dotrzeć w miejsce, do którego dotarłem wczoraj. Tym samym zamykając pętlę okrążenia hehe. Na końcu Ignatowa miała być niby dróżka prowadząca do “tego czegoś”. Wyprowadziła mnie jednak na manowce, urwała się w zaoranym polu, więc musiałem zawrócić. Moje kręcenie się w tę i z powrotem musiało nieźle zdziwić dziadka wygrzewającego stare gnaty na ławeczce przed domkiem. Był na tyle uprzejmy, że zapytał czego szukam, to może mógłby pomóc. Nie spodziewałem by mógł, więc tylko podziękowałem i ruszyłem swoją drogą. Dojechałem do osady Kamień-Kolonia i skręciłem na zachód. Droga szybko z asfaltowej zmieniła się w polną, przejezdną li tylko dla ciągników lub… rowerów właśnie. Ha, jak to dobrze że nie wybrałem się w podróż tylko samochodem. Za chińskiego boga bym tędy nie przejechał swą nisko zawieszoną KIAnką. A tak to sobie pomykałem niespiesznie wśród pól i porastających skraje dróżki wierzb prasłowiańskich ;) Tak mi się podobało, że se darowałem przedzieranie się z buta przez pola do skraju wału otaczającego fiuta-giganta. Zamiast tego wolałem poobserwować polującego na gryzonie myszołowa czy innego tam ptasiego drapieżnika. Ale gdy dojechałem do skrzyżowania z prostopadłą dróżką nie mogłem sobie darować skręcenia w prawo. Po kilkudziesięciu metrach dojechałem do “jajec” :)) Okazały się one dawnym wyrobiskiem. Zarosło już krzewami i rachitycznymi drzewkami, ale ewidentnie widać że kiedyś pozyskiwano stąd kredę. Nic ciekawego. Stąd już był tylko rzut bryłką kredy do eksploatowanego złoża, toteż po dwóch-trzech minutach byłem w tym samym miejscu, co wczoraj. Z tym że teraz miałem słońce za plecami. Niby lepiej niż wczorajszego popołudnia i wieczora, ale nie do końca. Spytacie, dlaczegóż to niby? Ano dlatego, że mocno jaskrawe o 9 rano słońce w połączeniu z niemal białą kredą nie ułatwiało bynajmniej fotografowania pociągów na tak rozjarzonym tle. A lokomotywy uwijały się równie dziarsko jak w sobotę, dość powiedzieć, że w ciągu zaledwie 30 minut przewinęły mi się przed obiektywem wszystkie trzy. I bardzo dobrze, bo nie miałem zbyt dużo czasu jako że o godz. 10 kończyła mi się doba hotelowa. Poczekałem tylko aż przejedzie pod moimi stopami stoneczka 20 z ładownymi wagonikami (ja pstrykałem skład a mechanik telefonem “kręcił” mnie) i wróciłem do MOSiR-u po bety. Nieco przedłużyłem swój pobyt tamże, ale pani na recepcji nic nie kwękała. Teraz zamiana środków transportu - rowerek po porannej 20-km przejażdżce zostaje na parkingu przypięty do stojaka, a ja wskakuję do samochodu i jadę do centrum. Bo następny punkt programu zwiedzania obejmuje wycieczkę… pod miastem, konkretnie najstarszą jego częścią. W dawnych czasach mieszkańcy drążyli jamy pod własnymi domami i sprzedawali pozyskaną kredę. Oczywiście ludzka chciwość nie zna granic, więc częstokroć przekopywali się do “piwnicy” sąsiada. W efekcie płytko pod miastem powstał kilkukilemetrowej długości labirynt, którego część można współcześnie zwiedzać. Uznałem to za potencjalnie sporą atrakcję i miałem rację. Na szczęście zbliżający się koniec wakacji zdążył już powyganiać urlopowiczów do domów, więc bez problemu udało się nabyć bilet na godz. 11 przybywszy zaledwie na kwadrans wcześniej. Jeszcze nawet zdążyłem pójść na pobliski rynek, namierzyć kawiarnię Imbryk cafe & lunch i wreszcie napić się porannej kawy. Bardzo przyjemny lokal z przemiłą obsługą, więc postanowiłem tu później wrócić na lunch (bo na regularny duży obiad nie miałem ochoty, za gorąco było). Wcześniej czytałem opinie w internecie o zwiedzaniu tych korytarzy i co ciekawe, sporo ludzi podkreślało jakiego to fajnego, dowcipnego przewodnika mieli. Najwidoczniej trafiłem na tego samego, bo rzeczywiście ciekawie opowiadał o historii kredowego zagłębia, nawet można się było uśmiechnąć pod wąsem z anegdotek. Jedną z atrakcji skierowanych do najmłodszych zwiedzających jest ukazanie się ducha Bielucha. Przewodnik uprzedził że zaraz zgasi lampki w korytarzu co przywabi tę istotę. Tak też się stało, ukazało nam się białe prześcieradło w niebieskiej poświacie gadające coś tam. Bachory rzecz jasna niemalże wpadły w panikę, zaczęły się piski i wołania “mamo!” - tak na marginesie to może nieco zbyt przerażająco to wyglądało jak dla kilkulatków… Trasa przemarszu liczy coś koło 500 metrów bodajże, więc wydaje się niezbyt imponujący dystans, ale zajmuje to prawie godzinę, bo więcej jest postojów i nawijki przewodnika niż chodzenia. Ale warto za te 15 złotych. Chociażby dla ochłody w tak upalny dzień jak dziś, bo pod ziemią panuje stała temperatura 9 stopni. Na koniec przewodnik zachęcił do zadawania pytań. I tu zrobiło się najweselej, bo jako pierwsza wyrwała się mała rezolutna dziewczynka lat około 7, niewinnym głosikiem pytając: “plosę panaaa, a gdzie TAK NAPRAWDĘ mieska duch Bieluuuch?”. No i tu już wszyscy jak jeden mąż ryknęli śmiechem, szczególnie że gościa zamurowało. Coś tam odbąknął, że nie wie, po czym dorośli pytali o najróżniejsze rzeczy, a na koniec znowu ta Andzia: “plosę panaaa, a skąd pan to wsystko wieee?”. I znów leżymy z trzepoczącymi pępkami od śmiechu :)) Na powierzchnię wydostałem się po 12 i ponieważ nie chciało mi się jeszcze jeść to postanowiłem przespacerować się dla zaostrzenia apetytu. Najpierw na przeciwległy kraniec rynku, bo widać było, że droga zeń wybiegająca zaczyna wspinać się i skręca w prawo. Zaciekawiło mnie oczywiście co to za górka. Okazało się, że na szczycie tejże stoi sobie imponującej wielkości Bazylika Narodzenia Najświętszej Maryi Panny (pierwotnie w tym miejscu była cerkiew prawosławna, potem katedra unicka). Akurat trwał cotygodniowy międzysąsiedzki przegląd garsonek i garniturów oraz wypucowanych samochodów, czyli msza. Obszedłem sobie wszystko dookoła i stwierdzam, że robi wrażenie. Najsympatyczniejszym akcentem jest kafejka w takich jakby arkadach po wewnętrznej stronie okalającego teren muru. Tam msza, a tu 5 metrów obok panie popijają sobie kawusię - i fajnie! Za murem z kolei rozciąga się po łagodnym zboczu w dół park. Na tym samym wzniesieniu, nieopodal dzwonnicy prowadzone są prace archeologiczne (no, to może ciut za dużo powiedziane - ot, jeden ogrodzony taśmą dół widziałem) w miejscu gdzie kiedyś rzekomo stał zamek (sądząc po powierzchni terenu to raczej malusi zameczek) Daniela I Halickiego, króla Rusi i księcia halicko-wołyńskiego (założył Lwów, nadając miastu imię swego syna Lwa). Rozciąga się stąd widok na położone w dole zachodnie przedmieścia Chełma, ale nic szczególnie pięknego. Wróciłem w stronę rynku i przeszedłem się mniej reprezentacyjną ulicą Uściługską, aby zobaczyć tyły przyrynkowych kamienic. No tu już tak czysto i schludnie jak od frontu nie było… Potem zaszedłem jeszcze dokładniej przyjrzeć się sąsiadującemu z chełmskimi podziemiami kredowymi kościołowi Rozesłania św. Apostołów, ufundowanemu w 1417 r. (obecny kościół z połowy XVIII w.) przez króla Władysława Jagiełłę. No aż w końcu zgłodniałem. Wróciłem więc do Imbryka, zamówiłem proste, szybkie danie na bazie podpłomyka (zapomniałem włoskiej nazwy) z kawą do tego ciastko cystrynowe na bezie i shake’a. Idealnie gdy trzeba coś zjeść przed podróżą a człowiek nie chce się obeżreć. Tym miłym kulinarnym akcentem zakończyłem zwiedzanie miasteczka, które miło zapisało się w mej pamięci, i wróciłem po rower do MOSiR-u. I, jako że był jeszcze czas, podjechałem na ten przejazd z trzema torami i wielkimi melonami ;-) za Chełmem Wschodnim. Nie liczyłem na nic, do tego stopnia, że nawet nie sprawdziłem w Sitkolu czy coś będzie jechać. Jakież więc było moje zaskoczenie i szczęście, że po chwili od strony Chełma usłyszałem pociągowe Rp1. Ki diabeł? Towar raczej nie, bo nie widziałem żadnych wagonów ani przejeżdżając koło głównego dworca (widziałem za to koszmarnie pomalowaną w jaskrawą zieleń pomnikową Oelkę), ani jadąc wzdłuż stacji towarowej. Cóż, nie pozostało nic innego jak wyciągnąć aparat i przekonać się za chwilę. Może drezynka, którą mógłbym łatwo przeoczyć. Nie, szynobus ukraiński po szerokim!! Ale numer, tego to już się kompletnie nie spodziewałem (musiał się schować za bryłą dworca). No i fajnie, dziabnąłem go sobie z cementownianymi cycochami w tle :) Pozostało jeszcze obczaić tę sztucznie wyglądającą górkę kawałek na wschód od przejazdu. Rzeczywiście, wytwór człowieka. A konkretnie śmieci człowieka, góra odpadków, wysypisko krótko mówiąc. Smród jak sto pięćdziesiąt, dziękuję bardzo za foty ze szczytu. Czym prędzej zawinąłem w tył zwrot i tyle mnie tam widzieli. Drogę powrotną obrałem zupełnie inną, a mianowicie przez Bogdankę. Chciałem sobie obejrzeć kopalnię, bo czemu by nie. Okazało się, że szybów jest kilka, porozrzucanych na terenie wielu kilometrów kwadratowych. Najpierw wyjechałem na bodaj najmniejszy z nich - Nadrybie. Nie zaimponował mi, mały. Ale kółka windy się kręcą, jest fajnie. Gorzej, że pogoda się psuje, z zachodu nadciągają nabrzmiałe od deszczu chmury. Ale jeszcze nie pada. W zasięgu wzroku mam wyglądający na większy rejon eksploatacyjny Stefanów oraz największy, główny - rejon Bogdanka. Na ten mniejszy trochę szkoda mi czasu, walę więc od razu do większego żeby może coś zafocić zanim nastąpi oberwanie chmury. Tym bardziej, że wydobyty w Nadrybiu węgiel do zakładu przeróbki mechanicznej w Bogdance przewożony jest wagonami, a ze Stefanowa transportowany jest zabudowanym taśmociągiem. Już z daleka Bogdanka robi olbrzymie wrażenie - wydaje się być sporo rozleglejsza od starszych kopalń Górnego Śląska i Zagłębia, które dotąd oglądałem. Najbardziej charakterystycznym elementem, na który zwraca się uwagę jest oczywiście wieża szybowa. Tu akurat jest ona konstrukcji stalowej z czterema “nogami”, filarami czy jakkolwiek to zwać. Taka sama jest też w Nadrybiu, tylko mniejsza. W najmłodszym rejonie Stefanów, który widziałem z bardzo daleka, wieża szybowa jest inna - wydaje się że o konstrukcji betonowej. W każdym razie - ponoć - jest najwyższa w Europie, wystająca nad ziemię aż na 74 metry. Za niestety zamkniętą bramą kolejową w Bogdance od strony Nadrybia stały sobie trzy składy węglarek - dwa ładowne i jeden próżny. Kawałek dalej, przy bramie dla TIRów pod taśmociągiem ze Stefanowa, dostrzegłem jeszcze jeden sznur wagonów. Ale znacznie więcej torów jest po przeciwległej stronie zakładu, od pól. Na GoogleMaps niby jakaś tam dróżka jest. Nie sprawdzałem na gruncie, ale wygląda na to, że dojazd tam samochodem może być niemożliwy. W przyszłym roku szykuje mi się więc kolejny wyjazd z rowerkiem na bagażniku dachowym :) Za długo tam już nie marudziłem, gdyż po pierwsze i tak doszedłem do wniosku, że trzeba tu będzie odbyć wyprawę tylko pod kątem pociągów do i z Bogdanki oraz pomiędzy nią a Nadrybiem, a po drugie - zerwał się bardzo silny wiatr, który porwał chmurę pyłu z pól tak że powietrze wokół zrobiło się zupełnie brązowe. Taka mała burza piaskowa jakby. Aż się wrony i gawrony wystraszyły i tysiącami (sic!) wzbiły się w powietrze, by umknąć na bezpieczną wysokość. Normalnie scena jak z “Ptaków” Hitchcocka, jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Stwierdziłem, że w takich warunkach nic tu dłużej po mnie i ruszyłem w stronę Łęcznej. Najpierw, po lewej minąłem zwałowisko skał - olbrzymie tak pod względem zajmowanego obszaru, jak i wysokości, a po chwili przeciąłem tor prowadzący z Bogdanki do Jaszczowa. Tuż przed Łęczną wjechałem w burzę, więc zapylony kredą rowerek miał darmową myjnię. Zaraz za miastem ponownie wyszło piękne słońce, ale co dziwne na niebie nie rozpostarła się spodziewana tęcza. Następny postój w Lubartowie. Zajechałem tam, bo raz - że po drodze, dwa - że podobno ładnie odnowiono dworzec na zapomnianej do niedawna linii do Łukowa. Okazało się, że nie tylko dworzec ale i perony, chociaż te akurat mniej ładnie, bo nawierzchnię stanowią różowe betonowe płyty. Budynek dworcowy również utrzymano w podobnej tonacji, co razem powoduje poczucie przesytu różem. No ale na pewno wygląda to lepiej niż wersja “na ruderę”, jaką był do niedawna. Szkoda tylko, że jest on zupełnie bezużyteczny, bo nie ma ani kasy, ani poczekalni. Jedynie co to mieści przybudówkę dyżurnego jazdy, ale widocznie tak często pasażerowie pytali go o bilety, że na szybie nakleił sobie kartkę mówiącą iż sprzedaż biletów prowadzi kierownik pociągu. Z kolei za poczekalnię robią wiaty przystankowe na peronie, o dachach tak wąskich że w razie deszczu, zwłaszcza zacinającego z wiatrem, o żadnej ochronie przed nim mowy być nie może. Ale co tam, ważne że wyświetlaczy peronowych zainstalowano kilka. Szkoda że żaden nie wyświetlał godziny przyjazdu najbliższego pociągu… Musiałem posiłkować się tradycyjnym rozkładem plakatowym, który o dziwo też był. Okazało się dopiero za ponad godzinę coś przyjedzie, więc darowałem sobie czekanie. Wprawdzie mógłby jakiś objazdowy towar się napatoczyć, ale to loteria. Uznałem że lepiej być ciut wcześniej w domu i trochę odpocząć przed pójściem do roboty w poniedziałek. Na sam koniec zafociłem sobie wieżę wodną umiejscowioną trochę dziwnie, bo na placyku przed dworcem od strony podjazdu. Pewne oddalenie od peronów i okien pociągu sprawia, że nie rzuca się pasażerom w oczy, a tym samym można ją było spokojnie olać podczas prac tynkarskich na dworcu. Toteż jej szare ściany są ‘elegancko’ upstrzone plamami gołych cegieł, w miejscach od których odpadł tynk. Uwagę zwracają też dość niespotykane zewnętrzne stalowe schody spiralne prowadzące do drzwi na wysokości zbiornika. Że też ich jeszcze nie “sprywatyzowano” na złom, aż dziw bierze! Z Lubartowa już nigdzie nie zatrzymywałem się pod drodze i tak jak chciałem, do domu dotarłem jeszcze przed zmierzchem. A gdybym się tłukł pociągiem z rowerem - jak zakładał pierwotny plan - to byłbym grubo po 22 albo i po 23, zmordowany jak koń po westernie. Chyba mi na mózg padło, gdym obmyślał tak niedorzeczny plan. Łaska pańska, że nie było już tych biletów na przewóz roweru w pociągu do Chełma, uffff!

2 komentarze:

  1. Fajnie się czyta tylko razi w oczy tekst kilkukrotnie padajacy typu - miasteczko. W Polsce, miasteczko nie ma obecnie oficjalnego administracyjnego znaczenia, a mianem tym określa się potocznie małe miasta, niepełniące roli ośrodków ponadgminnych, a także miejscowości pozbawione praw miejskich, które zachowały miejską morfologię i miejski charakter.To troche przesada aby 64 tysieczne miasto nazywać miasteczko. Czy jako mieszkanciec Warszawy nazwał bys np pobliski 60 tysieczny Pruszków miasteczkiem? ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za uwagę :) Ba, Pruszkowa nie nazwałbym nawet miasteczkiem! To jest dla mnie okołowarszawska mieścina, wręcz osiedle na obrzeżach metropolii. Wychowałem się na warszawskim Gocławiu. On ma tylu mieszkańców co cały Pruszków! Z tego powodu mam po prostu inną perspektywę :)

    OdpowiedzUsuń

Wal śmiało!