18 listopada 2017

Druga wycieczka na listopadowe Objazdy A.D. 2017

Dwa wyjazdy na JSL weekend po weekendzie to nie pamiętam kiedy ostatnio uskuteczniłem, chyba jeszcze w epoce żółtych czół i analogowej fotografii. W latach 2000-2005 potrafiłem jeździć na focenie Jedynie Słusznych pociągów podczas nie tylko dwóch następujących po sobie sobotnio-niedzielnych przerw od pracy, ale trzech-czterech ciurkiem a pewnie też i więcej, gdybym to dokładniej sprawdził po datach popełnianych zdjęć (wszystko jest pedantycznie pospisywane!). No ale wtedy to jeszcze było po co jeździć - wszystkie loki w prawilnych barwach, wagony takoż, osobówki w wersji SU45 z Bipami, praktycznie żadnych jeszcze kolorowych prywaciarzy. Do tego paliwo dwukrotnie tańsze niż obecnie… Można było szaleć! Jedynie kosztami zakupu filmów i ich wywoływania - w moim przypadku slajdów - człowiek się ograniczał, czego dziś się oczywiście żałuje. No, ale dość tych dygresji typu “wspominała babcia swój dziewiczy wieczór”, wracamy do rzeczywistości. Jak wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia, toteż po samotnym wyjeździe 12 listopada na Objazdy, w kolejnych dniach ochota na następną wyprawę wzmacniała się z każdym kolejnych dniem przybliżającym weekend. Ale tym razem nie chciało mi się jechać samemu, pragnąłem towarzystwa. A najlepsze towarzystwo jakie znam to Kacper i Radek, zawsze jest nam zajebiście wesoło i dobrze się dogadujemy. Nie ma to jak sprawdzona ekipa :) Akurat obydwu pasowała sobota 18 listopada, więc postanowione: jedziemy! Nawet specjalnie nie trząsłem się nad pogodą, nie wydziwiałem jak to czasem potrafię… Sprawdziłem tylko czy wróżbici nie przepowiadają rzęsistego deszczu, ale nic takiego nie miało nas spotkać. Ba, nawet miało być całkiem ładnie, zwłaszcza rano. Bo w dalszej części dnia to na dwoje babka wróżyła - albo będą chmury albo nie (uprzedzając fakty: były). W poprzednią niedzielę ruszyłem spod domu o 3 w nocy. Teraz aż tak hardocowo nie było potrzeby wyruszać, zwłaszcza Kacpra-śpiocha ;-) nie chciałem katować. Ale w południe też startować nie chciałem. Ostatecznie stanęło na tym, że Radzia zgarnąłem z Grochowa o godz. 4, a Kacpra z Mokotowa jakieś pół godziny później :)) No to jedziemy z tym koksem! W Płońsku jak zwykle pustki, ale w Raciążu skład kontenerów bez loka. Ciekawe, czy próżne jeszcze nie zabrane do Glinojecka pod załadunek, czy już ładowne oczekujące na loka Cargo żeby je zabrał do Torunia? Ta zagadka miała się rozwiązać już wkrótce. Kacper daje cynk na Fejsa, po chwili kolega Robert Bondzelewski przekazuje super info, że popołudniową parę Arrivy obsłuży nowy nabytek tego przewoźnika - szynobus VT628.4-619. Nawet miałem się specjalnie wybrać na okoliczność puszczenia tego pojazdu na JSL, a tu proszę - sam się napatoczy niespodzianie! W Sierpcu meldujemy się niewiele przed 7 rano. Stacja spowita pod grubą kołderką mgły, tak że z przejazdu koło nastawni wykonawczej Sc1 nie widać czy coś stoi w stacji. Do tego jest o wiele zimniej niż w Warszawie. Mgła + ujemna temperatura = szron, a nawet szadź. Wszystko dookoła pokryte jest miliardami małych lodowych igiełek, ale ekstra to wygląda. Ale co najważniejsze jest towar! Najpierw widzimy jego “tyłek”, potem “korpus” złożony z różnorakich beczek - szarych, bordowych, gazówek z pomarańczowym pasem i znów szarych, i “głowa” - Traxx Lotosu 285-123. Przyjęty przeze mnie dość chłodno, wolałbym Challangera… Niemniej rzucamy się do focenia, bo warunki na zdjęcia bardzo przyjemne - budzący się dzień, mgła i szron sprawiają, że zdjęcia wychodzą mięciutkie jak podusia ;-) Po pstryknięciu zdjęć dokumentacyjnych, biorę się za “kombinatorykę” focąc loka z leżącymi na dziurze po żurawiu wodnym dwoma starymi betonowymi barierkami ochronnymi w biało-czerwone pasy, jakie kiedyś były masowym widokiem przy przejazdach kolejowych. Po jakichś 15 minutach uciekamy przed mrozem do ciepłego samochodu. Trzeba ustawić się gdzieś na szlaku zanim pociąg ruszy do Torunia. Tak w ogóle to ciekawe, czemu stoi w Sierpcu, a nie minął stacji na biegu z Płocka. Dwie opcje: chwilę przed naszym przybyciem dokonała się podmiana maszynisty,

12 listopada 2017

Pierwsza listopadowa wycieczka na Objazdy A.D. 2017

Tego jeszcze nie grali - "Objazdy" (to powoli staje się nazwą własną) via JSL drugi raz w jednym i tym samym roku! Po kwietniowym zamknięciu fragmentu linii z Płocka na Kutno kolejne zaplanowane było w terminie 24 września - 14 października, czyli apogeum "złotej polskiej jesieni". Tym razem - w ramach budowy płockiej obwodnicy - rozebrany miał być fragment linii z Trzepowa w stronę centrum miasta i zbudowany nowy wiadukt kolejowy. Ale oczywiście, jak to w Polsce, coś nie "pykło" i termin przesunięto na o wieeele gorszy czas - najbardziej znienawidzony miesiąc roku: listopad :-( Deszcz, deszcz ze śniegiem, zimno, szaro, buro i ponuro, i do tego znacznie krótszy dzień niż w październiku. Nowy termin objazdów: 2-26 listopada. Niby trochę dłuższy niż w pierwotnym założeniu, ale co z tego... No nic, już raz Objazdy (odtąd będę je pisał z wielkiej litery, a co!) w listopadzie były (2013 r.) i całkiem dobrze je wspominam. Tylko że wówczas jeszcze pojawiały się co i rusz jakieś nowe "wozy", a od jakichś dwóch lat przewoźnicy - mowa tu głównie o Orlenie - wycwanili się i jeżdżą wahadłowo w te i we w te, głównie Challangerami (zmodernizowane we Włosienicy M62 zza wschodniej granicy - Estonia itp.). Co robi się lekko nudnawe, bo w koło Macieju te same loki się widuje. No ale nic, jak to kolega Wojciech Zbysiński trafnie ujął w memie, który zapodał na facebookowej grupie JSL, "Nie odmawia się kiedy JSL wzywa" :-D Mus jechać i basta! Tak więc pozostawało tylko wybrać termin. Ten z kolei determinowała pogoda, która w moim wypadku jest bardzo ważnym czynnikiem wpływającym na decyzję o wyjeździe "na foty". Oczywiście w pierwszych dniach Objazdów - kiedy miałem urlop - aura była typowo listopadowa, czyli jak to się mówi: aż żal psa wygonić na dwór. Dla porównania, pod koniec września, w pierwszym tygodniu pierwotnego terminu, niebo było niemalże bezchmurne (ale byłyby foty, ło matko...) i do tego cieplutko. Jakiekolwiek szanse na częściowe przynajmniej rozstąpienie się chmur serwisy meteo dawały dopiero podczas drugiego objazdowego weekendu, 11-12 listopada. Co prawda domorośli meteorolodzy z telewizji i mainstreamowych portali internetowych dla mas bredzili coś o nadciągającym nad Polskę orkanie Marcin, ale dwie strony meteo, z których od dawna korzystam nie potwierdzały ichnich bzdur. Wichrowe strachy na lachy olałem więc ciepłym moczem. Postanowiłem wyruszyć w niedzielę, obawiając się że sobotnie Święto Niepodległości może nieco ograniczyć ruch na torach. Ale - co udowodnił wyjazd Radka Skibińskiego z ziomalami tego właśnie dnia - nie miało to żadnego wpływu na częstotliwość puszczania składów z rafinerii. "Kombinat pracuje, oddycha, buduje..." świątek piątek czy niedziela tak samo. W niedzielę rzekomo miała być najlepsza pogoda w ciągu ostatnich przynajmniej dwóch tygodni, tzn. miało nie padać. A pokrycie nieba chmurami miało spaść ze 100 do około 75%. Wow, szaleństwo! Postanowiłem ruszyć jeszcze ciemną nocą, tak by na miejscu być również ciemną nocą jeszcze, a w najgorszym razie o świcie. Skoro dzień trwa ledwo ponad 8 godzin, to trzeba korzystać z każdej porcji światła :) Nastawiłem budzik na godz. 3, ale byłem tak nagrzany na wycieczkę, że sam z siebie obudziłem się tuż po 2! Chyba oszalałem, w tym wieku... ;-) Jedna kawa do brzucha, dwie kolejne do termosu, coś tam przetrąciłem żeby nie jechać na pusty żołądek i ruszam punktualnie o 3. Chmur rzeczywiście mniej niż wieczorem - widać gwiazdy, co nastraja pozytywnie. Humor mi dopisywał, a dodatkowo oliwy do ognia dolewało przygrywające radio melodiami, które lubię: "Mars napada" Kazika, a zwłaszcza odśpiewany razem z Pogodno surrealistyczny song z przezabawnym refrenem "górniczo-hutnicza orkiestra dęta robi nam pa-pa-ra-raaa..." :-)) Od razu lepiej się jedzie, a naturalny o tej porze nocy sen idzie precz. Pierwszy przystanek to tradycyjnie plac ładunkowy w Płońsku. I - również tradycyjnie - pusto, ale to akurat nie dziwne, bo tor porósł dość bujnym już drzewostanem. Na marginesie, brak możliwości rozładunku wagonów bynajmniej nie zniechęcił klientów do sprowadzania towaru wagonami. Jacy wredni, no! ;-) Kolej na głowie staje, "piniondzie" wydaje, żeby wygasić popyt, a te cholerne małpy nic nie "rozumiejo" i uparcie zamawiają dostawy węgla i kruszyw. Do rozładunku wykorzystuje się obecnie bocznicę Przedsiębiorstwa Robót Drogowo-Mostowych, co generuje potężne korki blokujące nawet ruch na drodze krajowej nr 10 do Bydgoszczy. Pociąg bowiem trzeba dzielić i partiami wpychać wagony do zakładu, a to wymusza zamykanie szlabanów na ulicy wiodącej do miasta. No ale to materiał na inną opowieść, którą być może napiszę. Dobrze że nie zamarudziłem za długo na tym placu, bo wyjeżdżając zeń minąłem się z "pałami" wjeżdżającymi tam na rekonesans. Wiadomo co by im z nudów do łbów strzeliło? Tracenie czasu na jakieś kontrole potrzebne mi było jak dupie czyrak. Jadę dalej. Między Kaczorowem a Raciążem na przejeździe z bocianim gniazdem na słupie przepuszczam szynobus do Nasielska. Oprócz kierownika wewnątrz przyuważyłem całych dwóch pasażerów - zapewne kolejarzy jadących do roboty w węźle warszawskim. Niezwykle opłacalny kurs... No, ale darowanej dotacji nie zagląda się w zęby, nieprawdaż? Po paru minutach (wybiła 4:30) melduję się już w Raciążu. Kurde, coraz bardziej stacja zarasta krzunami oddzielającymi ją od biegnącej wzdłuż drogi. Kiedyś z daleka widać już było wagony stojące na stacji, a dziś trzeba do nich dojechać żeby je zobaczyć. W każdym razie stał skład węglarek, a na torze obok tandem niebieskich loków Depolu pod postacią Ludmiły 231-063 i Tamary 065. Niestety, stały w totalnej ciemnicy, że o zdjęciu nawet nie było co myśleć. Dałem więc tylko cynk na FB i ruszyłem dalej. W Sierpcu jak zwykle przejeżdżam przez przejazd na wyjeździe w stronę Płocka i Nasielska żeby rzucić okiem w prawo na stację. Świateł lokomotywy brak. Przejeżdżając wzdłuż stacji dostrzegam dwa długie składy gruszek - jeden na torze przy placu ładunkowym, drugi na bocznym torze stacyjnym. Natomiast od strony Torunia bije jakaś dziwna biała łuna. Wjeżdża coś aby? Przyspieszam co by sprawdzić. Rzeczywiście, szlabany opuszczone, wściekle białe światło lokomotywy rozświetla okolicę i semafor bez podanego wjazdu. A to ciekawe. Dlaczego w środku nocy nie podano wjazdu skoro od drugiej strony nic innego nie wjeżdża, co mogłoby wykluczyć ułożenie wolnej drogi dla składu od zachodu? Jeszcze bardziej dziwnie robi się, gdy rogatki nagle unoszą się by przepuścić jeden samochód! Ja również zresztą korzystam z tej niespodziewanej okazji żeby przejechać na drugą stronę. Ale nie rozpoznaję typu lokomotywy, bo stoi zbyt daleko od semafora no i oślepia mnie reflektorami. Zaraz po moim przejeździe szlabany idą w dół a radyjko skrzeczy, że "mechaniku, podajemy wjazd". Wiedziony żądzą zaspokojenia ciekawości co też tu wjeżdża, skręcam na dawny parking przy wyburzonej szopie, skąd będę miał widok na wtaczający się pierwszy tego dnia (nocy) skład. Wnioskując po LEDowo białych światłach spodziewałem się jakiegoś w miarę nowego loka na czele, np. Traxxa z Lotosu. Jakież więc było moje zaskoczenie gdy okazało się, że to luźny Gagarin z Koltaru (z Grupy Azoty). Dyżurny jakieś dziwne akcje odczyniał (mam swoje podejrzenia...), bo po tym jak luzak nie dostał na dzień dobry wjazdu, teraz nie miał też wyjazdu, a według mnie nic nie stało na przeszkodzie żeby przeleciał stację na biegu. No ale mnie tam tylko w to graj. Nawet zdążyłem rozstawić statyw i pół do szóstej z minutami dziabnąć M62-1077 z bokowca. Po czym uniosły się dwa ramiona semafora wyjazdowego D i kołomna czym prędzej odjechała do Płocka. A ja udałem się w przeciwnym kierunku licząc na to, że coś podąża od Torunia. Bo

27 sierpnia 2017

Szkice kredą, czyli rzecz o odkrywce w Chełmie

Po nadspodziewanie owocnym polowaniu na krokodyle ;-) KWB Konin nabrałem apetytu (wiadomo - ów rośnie w miarę jedzenia) na kolejne danie z menu kolei przemysłowych. Tym razem postanowiłem zaserwować sobie kopalnię kredy pod Chełmem. Jakiś czas temu dowiedziałem się w ogóle o jej istnieniu ze zdjęć Krzyśka Jesionka zamieszczanych przezeń na facebookowej stronie Kolejowe Lubelskie. Najbardziej spodobał mi się wręcz księżycowy krajobraz odkrywkowej kopalni oraz niespotykane nigdzie indziej (chyba) małe dwuosiowe wagoniki, z których formowane są króciutkie pociążki (bo “pociągi” to ciut za dużo powiedziane byłoby) dowożące urobek do cementowni. Na około tydzień przed zaplanowanym wyjazdem zacząłem robić porządny research, w trakcie którego przekonałem się, że bez roweru ani rusz. No bo tak: odkrywka leży na południowy wschód od Chełma, a samochodem można dojechać tylko do jej zachodniego krańca “stykającego” się z miastem. Dalej polna dróżka nie nadaje się do jazdy autem (chyba że terenowym, lecz akurat nie miałem takowego pod ręką…). A z kolei drałować z buta na przeciwległy kraniec to ciut za daleko, zważywszy że najpierw jeszcze trzeba by pokonać jakiś kawałek od miejsca noclegowego w mieście (bo wyjazd z założenia zaplanowałem 2-dniowy), no a potem jeszcze wrócić. Zapyta ktoś: “ale po co drałować na wschodni brzeg odkrywki, nie można focić bliżej zachodniego, tuż przy mieście?”. Owszem, można. Jeśli chce się mieć na pierwszym planie tył ostatniego wagoniku a lokomotywę w głębi kadru przesłoniętą “pociążkiem” to jak najbardziej można focić z zachodniego brzegu (byle nie Jordanu…). Tak tam jest to rozwiązane, że stonki nie zmieniają czoła pociągu w zależności od kierunku jazdy, lecz próżne wagoniki pod załadunek pchają przed sobą, natomiast ładowne ciągną ku cementowni położonej na północno-wschodnim krańcu odkrywki. Więc jeśli chce się popełnić zdjęcie z lokomotywą na pierwszym planie to trzeba przemieścić się na wschodni brzeg, a w wersji dla leniwych - przejść od południowej strony z zachodu na wschód przynajmniej połowę długości owej dziury w ziemi. W sumie wyszło mi że do pokonania byłoby z 15 kilometrów jak nic, czyli jak mówię: rower. No i pozostawał jeszcze drugi dzień wycieczki do zagospodarowania. Ale com sobie nań zaplanował dowiesz się, Czytelniku, w dalszej części relacji. W każdym razie na oba dni przydałby się jakiś środek lokomocji. I rower znów mi pasował jak ulał. Niestety, przeglądając “internety” szybko przekonałem się, że na miejscu nie ma opcji wypożyczenia jednośladu. Chełm to za małe miasteczko na atrakcję pt. rower miejski. Tu każdy ma swój jak mu jest potrzebny, a na turystykę miejscy włodarze raczej niespecjalnie kładą nacisk. Trzeba więc przyjechać z własnym welocypedem. Pozostawała zatem kwestia jak dostać się z rowerem do Chełma? Opcja najprostsza: pociągiem. Uśmiechała mi się ona tym bardziej, że niejako “zaliczyłbym” sobie reaktywowaną linię Łuków - Lublin przez Parczew. Nią to bowiem wytyczono trasę objazdową dla pociągów z Warszawy, ponieważ między Dęblinem a Lublinem LK 7 jest całkowicie zamknięta na okoliczność gruntownej modernizacji (de facto budowy nowej linii niemalże od zera). Wprawdzie nie jestem “zaliczakiem”, ale zawszeć to miło przejechać się nową trasą. Tak więc postanowione - jadę pociągiem z rowerem, o ile prognozy pogody będą sprzyjające. Sprawdziłem możliwe połączenia i o dziwo - zarówno pociągi “tam” jak i z “z powrotem” pasowały idealnie. Jak nie na PeKaPe normalnie ;) Oto bowiem rano z Warszawy Zachodniej (w wakacje do pociągów jadących na wschód lepiej wsiadać na stacji początkowej) miałem bezpośredni TLK 12101 o 8:17 (na miejscu o 12:34), a w niedzielę z Chełma TLK 20100 odjeżdża punkt 16 (przyjazd do W-wy Wschodniej o 20:56). Na stronie PKP Intercity można dogrzebać się do planu zestawień pociągów (tym razem akurat VagonWeb zawiódł…), z którego wynikało, że w obu pociągach jest wydzielone miejsce do przewozu rowerów. W połowie tygodnia zarezerwowałem sobie pokoik w miejskim ośrodku sportu i rekreacji (praktycznie zawsze, gdy jadę na low cost’ową wycieczkę bez Justyny, zaczynam szukanie noclegów od MOSiR-ów, bo są tanie i przeważnie w pewnym oddaleniu od większych skupisk ludzkich, typu osiedla mieszkaniowe - zazwyczaj jest cicho). W czwartek spojrzałem na pogodę, bo już w prognozie pojawiła się sobota - szału nie zapowiadano, praktycznie 100% zachmurzenia. Na pocieszenie dominować miały chmury wysokiego piętra, z których nie ma prawa padać. Wolałbym oczywiście słoneczko, ale niech tam - lepiej nie odkładać wyjazdu na później. Zapada jedynie słuszna decyzja: jadę. Pozostaje już tylko kupić bilet. Ha, “tylko”... :( Otóż co się okazało? Ano to, że przez internet mogę kupić bilet weekendowy, ale biletu na rower - już nie. To to jeszcze jednak nic. Poszedłem po pracy na dworzec Wschodni, odstałem swoje w dość długim ogonku (automat numerkowy wziął i zdechł był…), po czym gdy przyszło do kupowania biletów to okazało się, że… pula biletów na przewóz rowerów w pociągu do Chełma wyczerpała się (z Chełma na niedzielę jeszcze były, tylko co z tego…). Zaraz, jaka kurwa pula biletów?? Wydawało mi się, że przynajmniej kiedyś nie było żadnej puli biletów rowerowych, tylko się kupowało i przewoziło rower jak nie w wagonie bagażowym (rety, ile to lat już minęło odkąd wycięto ostatnią bagażówkę…), to w przedsionku koło kibla i już. Ale może i się mylę, nie pamiętam dokładnie. Zresztą z rowerem w trasie dalekobieżnej jechałem tylko raz - w 2002 r. z Wojtasem do Babimostu z przesiadką w nocy w Poznaniu. Do Poznania właśnie w wagonie bagażowym rowerki podróżowały, (my w kuszetce), a z Poznania turlaliśmy się bonanzą. Finalnie wyszło na to, że odszedłem z kasy bez biletów za to cały wkurwiony. Po powrocie do domu jeszcze spojrzałem na procedurę sprzedaży biletów “rowerowych”. Mianowicie jest tam napisane, że bilet można nabyć również u kierownika pociągu przed odjazdem. To mam pytanie: a skąd ów kierpoć wie, czy pula biletów jest wyczerpana czy nie? Załóżmy, że przychodzę 15 minut przed odjazdem, jest jeszcze jedno wolne miejsce i on sprzedaje mi na nie bilet. A potem, na ostatni gwizdek przed odjazdem wpada ktoś z rowerem, kto miał już kupiony bilet wcześniej. Co w takiej sytuacji, hmm? Ktoś nie pojedzie choć obaj mamy bilety? W każdym razie wkurwiłem się porządnie, bo ta sytuacja oznaczała, że albo przesuwam wyjazd o tydzień (ryzykując gorszą pogodę na przykład), albo jadę samochodem przewożąc rower na bagażniku dachowym (całe szczęście, że takowy mam i co jakiś czas korzystam dla uskuteczniania dalszych wycieczek rowerowych). Zdecydowałem się ostatecznie na to drugie rozwiązanie, acz bez entuzjazmu. Chciałem sobie przecież odpocząć od samochodu po całym tygodniu jeżdżenia do pracy, zrelaksować się z piwkiem w podróży itd. A tu dupa! Zasrana “pula biletów”… Cytując klasyka: “Jebać pierdolone PKP wielkim kurwa badylem!” ;-) Czy te barany nie raczą zauważyć boomu na pedałowanie? Summa summarum stanęło na przewiezieniu roweru własnym sumptem, co ostatecznie okazało się lepszym rozwiązaniem - jednak elastyczność wynikająca z poruszania się własnym środkiem transportu jest niezastąpiona (przynajmniej w Polsce…). Pierwszy plus ujawnił się jeszcze zanim ruszyłem w podróż. Mianowicie nie musiałem zrywać się o dzikiej porze, żeby zameldować się na Zachodnim około 8 rano. Dzięki podróży samochodowej, to o tej godzinie mogłem się jeszcze przewalać z boku na bok haha :) Na spokojnie wszamałem śniadanko, wyprowadziłem psy i około 12 dopiero ruszyłem w drogę. Żeby było weselej, prognoza pogody nie sprawdziła się - od rana pięknie przyświecało słoneczko. Po drodze nie zatrzymywałem się nigdzie szczególnie, bo i “nasycenie” liniami kolejowymi byłego zaboru rosyjskiego jest nad wyraz skąpe. W drodze do Lublina przecina się “aż” dwie linie kolejowe - “Trzynastkę” (Krusze - Pilawa) w pobliżu Sufczyna i “Dwudziestkę Szóstkę” (Łuków - Radom) w pobliżu Ryk. Jak na złość akurat gdy przejeżdżałem wiaduktami nad nimi, to jechały pociągi - w przypadku pierwszej z nich były to dwie tamary Grupy Azoty z beczkami w stronę Mińska Mazowieckiego, zaś w przypadku drugiej - niebieska Siódemka Cargo z ładownymi zielonymi węglarkami Bogdanki. Za Lublinem zaczęła jednak psuć się pogoda, nawet zaczęło lekko siąpić (no pięknie, tylko tego brakowało). Na szczęście był to jakiś lokalny wybryk natury, bo przed Chełmem znów się wypogodziło. Ciekawostka: trudno nie zauważyć, że ziemia na polach jest biaława od kredy, miejscami zupełnie biała - jałowa totalnie. Tam do licha, naprawdę płytko tu leży dno praoceanu! Otóż kreda jest kruchą skałą osadową powstałą wskutek nawarstwiania się na dnie obumarłych drobnych żyjątek morskich, a ściślej mówiąc ich wapiennych pancerzyków, i sprasowanych ciśnieniem kilkusetmetrowego, albo i kilkukilometrowego słupa wody. A teraz po tym dnie morza sprzed kilkuset milionów lat jeżdżą traktory orzące tę cieniutką warstwę nieurodzajnej gleby, na której rośnie np. rachityczna kukurydza. Serio, w porównaniu z Mazowszem, którego gleby też nie należą do jakichś szczególnie wartościowych, to na przykładzie owej kukurydzy widać dużą różnicę w wysokości roślin. No ale dość tych agrarnych didaskaliów ;-) Około 15 dotarłem do celu, rozpakowałem się, wtrząchnąłem resztkę prowiantu zabranego na drogę i ruszyłem co prędzej ku dziurze :-)) Mówcie co chcecie na Google - że śledzą, że wiedzą o nas więcej od nas samych i tak dalej… No i dobra, niech se wiedzą. Godzę się na to, bo w zamian mam Google Maps, które tak ułatwiają życie podróżnikom jak chyba nic innego! Dzięki temu nie szukam, nie błądzę, nie kręcę się jak gówno w przeręblu albo jak Żyd po pustym sklepie, tylko łapię za nitkę i idę wprost do kłębka. Bez GoogleMaps to nie wiem czy bym się zdecydował kontynuować jazdę tą dróżką, którą rzekomo miałem dotrzeć do odkrywki. Z początku betonka, potem zwykła bita ścieżka wśród pól - chyba po kilometrze czy dwóch naszłyby mnie wątpliwości czy aby dobrą trasą się poruszam. Ale smartfon mówi jasno - to ta, a nie żadna inna, trasa. I rzeczywiście, w końcu - gdy już mi się wątroba wytrzęsła za wszystkie czasy a płuca odkleiły od opłucnej - wyjechałem wprost na… pustynię. WOOOOOW… Aż mi dech zaparło z wrażenia! Ooo kuuuur*a, jakie to wielkie! Doprawdy kilka grubych kilometrów kwadratowych prawie gołej, białej (no, szarawej) powierzchni wyrobiska rozpościera się pode mną. A hen w oddali, na przeciwległym brzegu zabudowania cementowni – fantastyczny widok, jak nie z tego świata. Nawet powietrze tu

13 sierpnia 2017

Polowanie na krokodyle z KWB Konin

Jakoś nigdy nie ciągnęło mnie koleje przemysłowe. No, może trochę nabrałem ochoty na obejrzenie pól piaskowych na Górnym Śląsku, ale głównie ze względu na pracujące tam gigantyczne koparki, a nie ładowane przezeń pociągi. Niemniej, przez około 20 już lat mikolenia nie znalazłem czasu, aby wybrać się na południe specjalnie w tym celu. Jeszcze mniejszą atencją darzyłem koleje przemysłowe praktycznie odcięte od sieci PKP. Do takich zaliczają się tory kopalni węgla brunatnego w okolicach Konina i Turku. Niby wiedziałem, że one tam sobie są i niejednokrotnie przejeżdżając do lub z Poznania mogłem o nie zahaczyć, ale zawsze było coś ciekawszego do zrobienia. Pracujące tam NRD-owskie lokomotywy EL2 nigdy mi jakoś nie podchodziły, jak patrzyłem na ich zdjęcia w sieci. Ale w końcu nadeszły takie czasy, że praktycznie nie ma już co focić – 99% lokomotyw spółeczek o korzeniach PKP-owskich jest pomalowanych z ohydne niebieskie barwy, na widok których chce mi się rzygać. Owszem, pozostały nieliczne „rarytasy” w tradycyjnych ubrankach ;-) (a nawet ich jakby przybywa, chwalić Pana!) i na facebookowych grupach można śledzić ich przemieszczanie się po kraju, ale to jednak nie to samo co kiedyś – że się wyszło na Warszawę Wschodnią i były tylko zielone, pomarańczowe i żółto-brązowe lokomotywy, żadne tam niebiesko-szare cudaki… Prywaciarze też przeszli już etap dorzynania prawilnych wozów i jeżdżą głównie nowymi lub zmodernizowanymi maszynami – Dragony, Traxxy… – nieciekawymi z mego punktu widzenia. W Cargo nie ma już żadnego zielonego byka (poza rarytasami 003 i 233) do czego to doszło! :( Tak więc w miarę zmniejszania się stadka loków godnych naciśnięcia spustu migawki, coraz łaskawszym okiem zacząłem spozierać na lekceważone dotąd wozy. A jako że wybierałem się do Pyrogrodu w odwiedziny do Tomiego, przeto postanowiłem w końcu nawiedzić po drodze okolice Pątnowa i Konina. Nauczony ostatnio kilkoma prztyczkami w nos, tym razem odrobiłem zawczasu lekcje – poczytałem co i gdzie się znajduje, żeby nie jechać – choć lubię to… – na wariata, bez przygotowania i rozkminiać wszystko w terenie na żywca. Minusem takiej formy eksploracji tematu jest wysokie prawdopodobieństwo pominięcia czegoś najciekawszego, o czym człowiek dowiaduje się dopiero post factum. To rodzi gorycz i frustrację, więc lepiej jednak zgłębiać interesującą tematykę przed wyjazdem, a nie po. Tak też zrobiłem i dzięki temu wiedziałem, dokąd mam jechać i co mnie tam czeka. No, mniej więcej przynajmniej ;-) Niewiadomą pozostawało, czy z racji terminu wyjazdu – długi sierpniowy świąteczny weekend – w ogóle będą jeździły jakieś EL2 (zwane pieszczotliwie „krokodylami”), ale pomyślałem, że to niemożliwe żeby nic kompletnie nie pojechało, bo w końcu apetyt elektrowni na węgiel jest niezaspokojony i nieważne: świątek, piątek czy niedziela. Może ruch będzie ograniczony, ale jakiś tam pewnie będzie. No to w drogę.

29 lipca 2017

ST44-313 z Małkini do Ostrowi Mazowieckiej

Po 3-dniowym wyjeździe na ganiankę za parowozem po Mazurach i Pomorzu, chciałem w sobotę poleniuchować, odpocząć, a w niedzielę wziąć się za sprzątanie solidnie już zapuszczonego domu. Tymczasem w piątek wieczorem kumpel zapodał elektryzującą informację, że delegowany niedawno do Warszawy gagarin 313 jedzie do Małkini. W sobotę rano wyjaśniło się cokolwiek więcej, mianowicie znalazłem info że między Ostrąmęką ;-) a Prabutami Góry (Górami?) linia jest zamknięta i zamiast pociągów osobowych kursują busy. To oznaczało, że towary trzeba przeciągać trakcją spalinową przez Ostrów Mazowiecką. Taki stan rzeczy ma się utrzymać do 13 sierpnia. „Eeeto nie ma co lecieć na wariata” – pierwsza myśl. Tylko niby kiedy później miałbym jechać? W weekend za tydzień przylatuje Justyna na krótko z Anglii, gdzie zbiera materiały do doktoratu (bynajmniej nie równa się to pracy na zmywaku…), więc nie powiem jej „sorry kochanie, ale ja jadę na pociągi, pa!”. Zostawałby więc ostatni weekend objazdów, przy czym zagadką pozostawałaby pogoda i tabor – wcale dziadek nie musiałby już tyrać, może daliby np. turbostonkę „plastika”, co pozbawiałoby sensu wyjazd. Tak więc nie pozostawało nic innego jak zapomnieć o słodkim nicnierobieniu tylko zabrać dupę w troki i jechać. Tym bardziej że kumpel (musi pozostać anonimowy, bo trzeba chronić źródełko informacji z gatunku „tajne/poufne”) od rana rozpoczął  bombardowanie informacjami, jakie to składy czekają w Małkini na przeciągnięcie. No, nie mogłem pozostać na to obojętny! Do rozważenia pozostawało tylko, co zrobić z psami? Stwierdziłem, że a co mi tam – jadą ze mną. No bo raz, że mało je widzę w tygodniu z racji pracy; dwa – odpada problem z wieczornym sikaniem (musiałbym zacząć wracanie około 18 żeby na 20 najpóźniej być w domu i iść na spacer). A co jak właśnie wtedy goniłbym pociąg w cieplutkim zachodzącym pomału słoneczku – no przecież nie odpuściłbym go, bo psy zeszczają się w domu; i trzy – bardzo miło wspominam wcześniejsze dwa wyjazdy na pociągi z Gackiem (wtedy Kluchy jeszcze nie mieliśmy) do Lubicza oraz Szczutowa, mimo pewnych niedogodności związanych z wożeniem czworonożnego przyjaciela. Nie spieszyłem się jakoś bardzo, bo i tak wiedziałem, że na odjazd pierwszego pociągu z Małkini nie zdążę za Chiny Ludowe. Z Ostrołęki gagar miał później jechać luzem do Ostrowi po próżny skład oczekujący na ściągnięcie do Małkini. A to miało nastąpić dopiero koło godziny 15. Tak więc nie było pośpiechu. Podczas moich przygotowań do wyjazdu zadzwonił NadSZYSZKOwnik z pytaniem co robię? „Jadę do Małkini na gagara - ja mu na to. „O, ja też!” I zaproponował żebym się doń dosiadł to będzie raźniej. Chętnie na to przystałem zwłaszcza żeśmy się wieki już nie widzieli. Sorry psy – musicie zostać, siła wyższa. Jeszcze tylko szybkie wypuszczenie bassetów do ogródka na małe psi-psi i do maksymalnie 23 pęcherze powinny wytrzymać. Czyli można walczyć z Gagarinem spokojnie do zachodu słońca. Podjechałem samochodem do wyznaczonego przez Pitera punktu zbornego na Zabranieckiej u jakiegoś tam jego kolegi z pracy, przesiadłem się do jego służbowej furki i przed 12 ruszyliśmy do Ostrowi. Nie wiem czemu, ale Piter obrał kierunek na Radzymińską i Marki zamiast kierować się Strażacką w stronę Rembertowa i dalej przebudowywaną (wreszcie, po ilu latach oczekiwania!!) Żołnierską. Efekt był taki, że najpierw – koło OBI – utknęliśmy na skrzyżowaniu celem przepuszczenia pielgrzymki (co ciekawe, kierującej się w stronę Marek, podczas gdy Częstochowa jest w przeciwnym kierunku), a potem w regularnym korku, bo przecież sobota, wakacje, tłumy walą nad Zalew Zegrzyński czy dokąd tam jeszcze. No ale przynajmniej mogliśmy się nagadać do woli za te wszystkie miesiące, podczas których się nie widzieliśmy. Za Słupnem korek wreszcie się skończył i można dymać ile fabryka Peugeota dała. Im bliżej Ostrowi tym bardziej ponaglające sms-y od kolejnego naszego źródełka informacji – a to że gagar już dotarł do Ostrowi (a my jeszcze 50 kilometrów od miasteczka), a to że manewruje itd. Zaczynamy zastanawiać się, czy nie przeorganizować naszego planu zakładającego przyjazd do Ostrowi i od razu nie jechać aby na jakiś motyw? Ostatecznie jednak stawiamy wszystko na jedną kartę – walimy do Ostrowi. I to była słuszna ta koncepcja, gagarin jeszcze stoi i mruczy podpięty do zaskakująco długiego składu węglar. Skąd one się tu wzięły w ogóle? Wyglądają jak zwrot próżnego węglarza z Ostrołęki, tylko czemu nie dojechały od razu do Małkini, po co ten przystanek w Ostrowi – tego pewnie już się nie rozwikła. Lokomotywa stoi z trzema zapalonymi światłami, więc Piter od razu chce jechać na motyw gdzieś poza miasto. Przekonuję go jednak żeby walnąć mu fotę na stojaka, bo przynajmniej można poczekać aż słonko wyjrzy zza chmury. Tych jest dużo, więc już wiem co będzie dalej z moim foceniem pociągu w biegu… Podczas gdy my idziemy w stronę gagarina, odeń ku nam zmierza inna grupka focistów, wśród których rozpoznaję Krzyśka Newlacila. Witamy się więc, bo i on mnie rozpoznał, jak również z pozostałymi jego towarzyszami. Chłopaki pytają czy dopiero zaczynamy, skoro nie widzieli nas w drodze wcześniej – ani gdy gagarin ze stonką ciągnęły wcześniejszy pociąg z Małkini, ani teraz, gdy ST44 luzakował solo do Ostrowi. Przytakuję, a Krzysiek na to, że oni właśnie pomału kończą. Kończą? Jak kończą?! Przecież dopiero godzina 14, środek dnia. No ale nie wnikam, może praca wzywa albo inne obowiązki. W każdym razie, jak się później okazało, coś mi tu Krzysiu naściemniał, bo „walczyli” do samego końca, acz niespodziewanie przedwczesnego. Lecz nie uprzedzajmy faktów. Dobra, dziabnęliśmy gagarka-mruczka :-) na postoju i ruszamy na szlak. Czyli na najlepsze, w mojej skromnej opinii, miejsce, jakim jest okolica mostu nad rzeczką Brok we wsi Niegowiec. Na pociąg jadący do Małkini miejscówka oferuje „eskę”, wprawdzie dość mocno rozciągniętą, niemniej jednak dwa łuczki są, a to na tej linii raczej rzadkość. Pociąg nie każe nam długo na siebie czekać, wkrótce z oddali daje się słyszeć trąbę grającą basem co i rusz na licznych leśnych przejazdach.