Jakoś nigdy nie ciągnęło mnie koleje przemysłowe. No, może trochę nabrałem ochoty na obejrzenie pól piaskowych na Górnym Śląsku, ale głównie ze względu na pracujące tam gigantyczne koparki, a nie ładowane przezeń pociągi. Niemniej, przez około 20 już lat mikolenia nie znalazłem czasu, aby wybrać się na południe specjalnie w tym celu. Jeszcze mniejszą atencją darzyłem koleje przemysłowe praktycznie odcięte od sieci PKP. Do takich zaliczają się tory kopalni węgla brunatnego w okolicach Konina i Turku. Niby wiedziałem, że one tam sobie są i niejednokrotnie przejeżdżając do lub z Poznania mogłem o nie zahaczyć, ale zawsze było coś ciekawszego do zrobienia. Pracujące tam NRD-owskie lokomotywy EL2 nigdy mi jakoś nie podchodziły, jak patrzyłem na ich zdjęcia w sieci. Ale w końcu nadeszły takie czasy, że praktycznie nie ma już co focić – 99% lokomotyw spółeczek o korzeniach PKP-owskich jest pomalowanych z ohydne niebieskie barwy, na widok których chce mi się rzygać. Owszem, pozostały nieliczne „rarytasy” w tradycyjnych ubrankach ;-) (a nawet ich jakby przybywa, chwalić Pana!) i na facebookowych grupach można śledzić ich przemieszczanie się po kraju, ale to jednak nie to samo co kiedyś – że się wyszło na Warszawę Wschodnią i były tylko zielone, pomarańczowe i żółto-brązowe lokomotywy, żadne tam niebiesko-szare cudaki… Prywaciarze też przeszli już etap dorzynania prawilnych wozów i jeżdżą głównie nowymi lub zmodernizowanymi maszynami – Dragony, Traxxy… – nieciekawymi z mego punktu widzenia. W Cargo nie ma już żadnego zielonego byka (poza rarytasami 003 i 233) do czego to doszło! :( Tak więc w miarę zmniejszania się stadka loków godnych naciśnięcia spustu migawki, coraz łaskawszym okiem zacząłem spozierać na lekceważone dotąd wozy. A jako że wybierałem się do Pyrogrodu w odwiedziny do Tomiego, przeto postanowiłem w końcu nawiedzić po drodze okolice Pątnowa i Konina. Nauczony ostatnio kilkoma prztyczkami w nos, tym razem odrobiłem zawczasu lekcje – poczytałem co i gdzie się znajduje, żeby nie jechać – choć lubię to… – na wariata, bez przygotowania i rozkminiać wszystko w terenie na żywca. Minusem takiej formy eksploracji tematu jest wysokie prawdopodobieństwo pominięcia czegoś najciekawszego, o czym człowiek dowiaduje się dopiero post factum. To rodzi gorycz i frustrację, więc lepiej jednak zgłębiać interesującą tematykę przed wyjazdem, a nie po. Tak też zrobiłem i dzięki temu wiedziałem, dokąd mam jechać i co mnie tam czeka. No, mniej więcej przynajmniej ;-) Niewiadomą pozostawało, czy z racji terminu wyjazdu – długi sierpniowy świąteczny weekend – w ogóle będą jeździły jakieś EL2 (zwane pieszczotliwie „krokodylami”), ale pomyślałem, że to niemożliwe żeby nic kompletnie nie pojechało, bo w końcu apetyt elektrowni na węgiel jest niezaspokojony i nieważne: świątek, piątek czy niedziela. Może ruch będzie ograniczony, ale jakiś tam pewnie będzie. No to w drogę.
Zanim jednak dotarłem do najdalej na wschód wysuniętego fragmentu sieci KWB Konin, zrobiłem sobie dwa przystanki w podróży. Jeden mały, drugi duży :)) Najpierw duży – wąskotorówka w Sochaczewie. Niedawno po naprawie głównej wrócił sympatyczny parowozik Px29-1704, którego ostatnio fociłem jeszcze analogiem w 2005 r. Tak się sympatycznie złożyło, że rozkład jazdy pociągu przezeń prowadzonego do Wilczy Tułowskich pasował mi wręcz idealnie, toteż nie mogłem go sobie odpuścić. Pod wąskotorowy dworczyk dotarłem gdzieś tak na kwadrans przed odjazdem, w sam raz żeby obejrzeć podstawianie się składu w peron, gdzie oczekiwał nań… TŁUM ludzi! Wooow, ale tu narodu. To dobrze, serce rośnie – potwierdza się mój od zawsze wyrażany pogląd, że popyt w społeczeństwie na przejażdżki parowymi składami jest i wręcz rośnie. Tylko z podażą był do niedawna mega problem, ale powoli idzie ku lepszemu, vide: TurKol. Ale to nie ta relacja, w której mógłbym przedstawić na to swój szerszy pogląd. Uczynię to innym razem :) Powinienem udać się gdzieś kawałek za stację poszukać jakiegoś znośnego miejskiego motywu, ale oczywiście emocje biorą górę nad rozumem i chcę go zafocić już, teraz, natychmiast, bez zbędnej zwłoki. Idę więc ku parowozowi mijając kolejne wagoniki. Rety, ile ich oni tam mu nadoczepiali?! Raz, dwa, trzy, cztery… OSIEM? A w każdym full ludzi, więcej to to chyba ma pasażerów niźli pierwszy lepszy skład kwalifikowany przejeżdżający pobliską E-20. Przy parowozie oczywiście trwa permanentna sesja zdjęciowa mamuś i tatusiów z latoroślą, pstrykające smartfony rozgrzane do czerwoności. Rozumiem to i nie obrażam się jak głupie mikole, według których pociągi w kadrach powinny pozostać nieskażone obecnością niepotrzebnych ;-) pasażerów. Wystarczy jednak przejść przez tory na drugą stronę pociągu, nie-peronową, i już można popełnić jako-takie zdjęcie bez kilkulatków pozujących dumnym nie wiedzieć z czego rodzicom. O wiele lepiej zafocić owego maszynistę i pomocnika przy dolewaniu oliwy do panewek. Dobra, za kilka minut odjazd, więc czas najwyższy wrócić do samochodu jeśli chcę ustawić się gdzieś na początkowych metrach szlaku. Kieruję się ulicą marszałka Józefa Piłsudskiego (będącą równocześnie drogą wojewódzką nr 705), wyprzedzam pociąg i widzę na mapie w telefonie, że zaraz będzie się ona przecinała z torem. Mam więc do wyboru albo stanąć przed przecięciem albo jechać dalej… gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie. A nie wiadomo, bo nie przygotowałem sobie planu fotostopów. Bo nie miałem zamiaru wcale go ganiać, ot pomyślałem sobie że zrobię jedno-dwa zdjątka na peronie na stacyjce Sochaczew Muzeum i pojadę dalej. Ale oczywiście jakoś tak wyszło, że ganianka rozpoczęła się sama z siebie, naturalną koleją ;-) rzeczy niejako. No więc wybrałem zatrzymanie się przed przejazdem, tym bardziej że była akurat dogodna zatoczka. Szkoda, że nie zauważyłem iż jakieś sto, może nieco więcej metrów dalej, jest semafor kształtowy (unieważniony krzyżem, ale zawsze…) wjazdowy na byłą stację Sochaczew Miasto. A wzdłuż toru doń prowadzi dróżka, co prawda ślepa, niemniej jednak z buta nie trzeba by gonić po torze. Cholera! Ten znak ślepej drogi mnie zniechęcił do skręcenia w nią. Trzeba to będzie kiedyś powtórzyć, bo motyw z semaforkiem na pewno po stokroć lepszy niż w tym bezmotywiu, w którym ostatecznie popełniłem byle jakie zdjęcie. Zamiast od razu pojechać gdzieś dalej, znaleźć fajne miejsce, to ja jak ten głupi, próbuję od razu powetować sobie niepowodzenie. Czym oczywiście powoduję jeszcze większą katastrofę. Jadąc po lewej stronie toru widzę, że pociąg zatrzymuje się przed skrzyżowaniem z ulicą Warszawską. Niewiele myśląc skręcam w nią w prawo, przejeżdżam przez tory chyba tylko po to aby stwierdzić, że nic ciekawego to miejsce sobą nie przedstawia. Co gorsze, z pociągu wychodzi pan pomarańczowa kamizelka „kierowanie ruchem” i zatrzymuje samochody, w tym oczywiście mnie, po tym jak zdążyłem zrobić w tył zwrot. Zamiast wyprzedzać pociąg stoję jak ten debil i patrzę na wolniutko przetaczające się przed mym nosem wagony z roześmianymi, radosnymi twarzami wewnątrz. Dobra, dość tego! Nie ma się co kopać z koniem – zapada wreszcie jedynie słuszna decyzja o wyjechaniu spory kawałek przed pociąg, poza ścisłą zabudowę miejską. Docieram w miejsce, gdzie droga 705 (zmieniająca w tym miejscu nazwę alei 600-lecia w ulicę Fryderyka Chopina) ponownie przecina tor kolejki w pobliżu Bzury. Wprawdzie nie ma tu nic nadzwyczajnie powalającego ale koło toru stoi sobie Matka Boska Akwariowa, jak ja to obrazoburczo nazywam gipsowe figury uwięzione w czterech szybach z daszkiem. Kurcze, przydałaby się drabinka albowiem metalowy płotek otaczający szklarnię z jej lokatorką wchodzi mi na tory. Kosą też bym nie pogardził żeby zniwelować nazbyt wybujałą roślinność… No ale jeszcze nie sfiksowałem do tego stopnia, jak co niektórzy MK chwalący się bez żenady – co słyszałem niedawno podczas ganianki za parowozem na Mazurach – wożeniem w bagażniku: maczety, piły i sierpa! Oczekując przyjazdu pociągu z zaciekawieniem spoglądam na samochody pędzące przez przejazd zastanawiając się jak efektowne wizualnie będzie nagłe spotkanie jednej z tych blaszanych puszek z parowozikiem. Na szczęście kierowca, na którego wskazał los, że to właśnie jemu przypadnie w udziale zdjęcie nogi z gazu na widok Px-a, dysponował wystarczająco sprawnym układem hamulcowym żeby z pichem opon wyhamować przed pociągiem przecinającym szosę zaskakująco niezbyt wcale powoli. Zrobiłem com chciał, nie wyszło aż tak jakbym chciał, i ruszyłem dalej. Tu odradzam gonienie pociągu uliczką Kolejową. Wyboista, dziurawa żwirówa. Lepiej jest pojechać kawałek dalej Chopina, skręcić w lewo w Bohaterów Chodakowa i nią dojechać do przejazdu by dalej gonić Wyszogrodzką. Tor biegnie równolegle do niej, więc bez problemu można się zatrzymać na poboczu żeby dziabać parowozik. Trzeba tylko znaleźć jakiś fotogeniczny pretekst. W moim przypadku okazała się nim być rosnąca po drugiej stronie toru stara osika rosnąca między Wiskozową a Krzywoustego. Następny, i zarazem ostatni, fotostop zaplanowałem przy Brochowskiej w miejscu, w którym tor oddala się od szosy. Zatrzymałem się i czekam. Sapanie samowarka słychać w oddali, gdy tymczasem z przeciwnego kierunku nadjeżdża kawalkada… Fiacików 126p. Jeden za drugim, i kolejny, i następny, i jeszcze jeden, i jeszcze! Ale fajnie :-)) Jakiś zlot chyba mają w okolicy, bo nawet sąsiednim pasem (czyli pod prąd) eskortuje ich policyjny radiowóz na bombach. Bardzo to był fajny widok kolumny poczciwych „kaszlaków” odpicowanych przed dumnych właścicieli. Niektóre ucharakteryzowane na lata 70-te, z ówczesnymi skórzanymi walizkami na bagażnikach dachowych. Inne stuningowane na wyścigówki, nisko zawieszone, koła ustawione pod kątem jakby jakiś olbrzym rozdepatał maluszka. Nawet trafił się maluch w wersji na limuzynę, wydłużony wręcz do niemożliwości. Super sprawa! Wszystkie pojazdy miały wspólny mianownik w postaci uśmiechniętych kierowców i pasażerów, trąbiących wesoło na mój widok gdy robiłem im najpierw zdjęcia a potem kręciłem filmik telefonem. Rety, ileż ich tam się najechało – nawet nie próbowałem liczyć, na pewno dobrze ponad setka wozów! Jechali i jechali, a trwało to dobrze około 10 minut, gdy tak przede mną defilowali (filmik, który zacząłem kręcić gdy przeszło połowa samochodów mnie minęła, liczy ponad 4 minuty). Dałem se nawet spokój z parowozem (chociaż jakieś
tam zdjęcie jego i maluszków próbowałem popełnić), i tylko podziwiałem paradę Fiacików. A mam do nich akurat sentyment, bo Mały Fiat był także moim pierwszym autkiem, w którym rozpocząłem przygodę z motoryzacją w 1994 r. Lubiłem tę swoją pierwszą furę ;-) odziedziczoną po starszym bracie (egzemplarz prosto z salonu nabyty w 1986 r. – znaczy Maluch, nie brat hehe), w odróżnieniu od późniejszego Cienko-cienko, którego nienawidziłem całym sobą. Kiedyś, jak już całkiem nie będzie czego focić na polskich torach, gdy już wszystkie prawilne wozy pójdą w odstawkę, to sobie zafunduję Maluszka za kilkaset złotych i będę go sobie remontował w weekendy, jak za starych dobrych czasów. O, taką mam koncepcję! :) No dobra, miałem już dalej pociągu nie gonić, ale spotkanie z maluszkami de facto pozbawiło mnie zaplanowanej fotki parowozu, więc czułem niedosyt. Aaa dobra, niech tam – jadę do samego końca („mojego lub jej”…), czyli do Wilczy Tułowskich. Po drodze złapałem go jeszcze w dwóch miejscach, jednak zdjątka wyszły dalece niesatysfakcjonujące, głównie przez słońce walące centralnie w obiektyw (jak nie trzeba to świeci zamiast zajść za chmurę!). Dopiero przed samą stacją końcową tor do (pierwotnie) Piasków Królewskich odchodzi łukiem na zachód od położonego za byłą stacją Tułowice Sochaczewskie rozwidlenia z biegnącym kiedyś ku północnemu wschodowi torem rozebranej linii do Wyszogrodu.
Tak więc w miarę dogodne warunki świetlne mamy na finiszu biegu pociągu, bo słoneczko oświetla skład z bokowca, o ile oczywiście nie zostanie zasłonięte przez wredne z natury chmury ;-) Jakimś cudem nawet nie zaszło, co zawdzięczam zapewne obecności jeszcze drugiego miłośnika, którego widziałem wcześniej raz na trasie, a teraz drugi raz gdy przydreptał w pobliże mnie. Gdybym był sam, zaszłoby z całą pewnością, ja już tak mam. Zamieniliśmy z kolegą parę kurtuazyjnych zdań żeby nie było niezręcznej ciszy, pstryknęliśmy po parę razy nadjeżdżający pociąg (według mnie najlepsze zdjęcia z całej ganianki) oraz manewry Px-a przy zmianie czoła pociągu (tu już słońce odmówiło współpracy) i w poczuciu spełnionego obowiązku ruszyłem w dalszą drogę do Poznania.
Następny przystanek: Kłodawa. Dlaczego akurat ona? Ano dlatego, że kiedyś, kiedyś, kiedyś, jadąc pociągiem do Tomiego przyuważyłem na terenie tamtejszej kopalni soli gagarina RailPolska. Postanowiłem z głupia frant zajechać i sprawdzić czy aby znów nie trafię na jakiś skład na kopalni. To po pierwsze. A po drugie lubię po prostu widok wind kopalnianych, tych kręcących się wielkich kół wprawiających w ruch liny schodzące głęboko pod ziemię. A to najbliższe Warszawie miejsce gdzie można je sobie zobaczyć bez udawania się na Górny Śląsk czy do podlubelskiej Bogdanki. No więc oczywiście pociągu żadnego nie było, ale przynajmniej zrobiłem sobie postój na oszamanie kanapki :-) Podczas posilania się przejechał w kierunku zachodnim jakiś IC-ek ze Świnią bodajże (zdjęcia nie popełniłem, bo niebieska, fuj), za którą w odstępie nadciągnął Dragon STK (znaczy teraz się to nazywa OT Logistics) z beczkami, z całą pewnością z Płocka. Też nie zniżyłem się do popełnienia mu zdjęcia ;-) Jeśli by ktoś natomiast pytał, czy tor bocznicy do kopalni jest jeżdżony, odpowiedziałbym: trudno powiedzieć jednoznacznie. Jeśli tak to rzadko, bo nie jest totalnie zardzewiały, ale i nie błyszczy się jak psu jajca na wiosnę. W Kłodawie na dłużej pożegnałem się z dobrej jakości drogami, bo dalej ku północnemu wschodowi, w kierunku torów KWB Konin, tłukłem się jakimiś wsiowymi duktami. W końcu dotarłem do wsi Jaźwiny (nie mylić z tymi koło Pilawy na S-Łce), gdzie kończy się najdalej wysunięty na południowy wschód kopalniany tor dochodzący do odkrywki Drzewce.
„I wyjechawszy na wyniosłość terenu oczom jego ukazała się”… wielgachna machina oblężnicza ;-)) Tuż przy drodze stała potężna kopara. Naprawdę robią wrażenie tak gigantyczne maszyny! Człowiek przy tym jest jak mróweczka. Gdybym stanął przy niej to nad głową miałbym jej gąsienicę (bo to pojazd gąsienicowy), a co dopiero mówić o całej górze. Ten grzmot miał wysokość 6-7 piętrowego bloku, WOW! I stał sobie tuż koło torów załadowni węgla, na których pomalutku przesuwały się talboty. Jest i krokodyl, o kurde, nawet dwa :) Czyli nie na marne nadkładałem kilometrów. Dobra, jadę na drugą, oświetloną, stronę torów. Teraz tory, dwa pociągi na nich i mechanicznego brontozaura mam po swojej prawej stronie, natomiast po lewej jest odkrywka. Niestety nie widać całej przestrzeni, bo dziursko w ziemi otoczone jest niewielkim wałem usypanym z wybranego nadkładu nad węglem. Nieopodal jest budka ochroniarzy, więc wolę nie budzić złego i daję se spokój z wycieczką na wały. Nie po to zresztą przyjechałem. W oddali i tak bardzo dobrze widać koparę sypiącą świeżo wydobyty węgiel na taśmociąg, chyba jeszcze większą od tej pierwszej wyglądającej na wyłączoną z bieżącej eksploatacji. Owym taśmociągiem surowiec transportowany jest do załadowni wagonów, pod którą za chwilę przejadę (normalnie drogą publiczną). Jedna z lokomotyw, ta na torze najbliższym drogi, stała z już załadowanym składem, ostatni wagon znajdował się już poza zsypem węgla z załadowni. Tylny pantograf w górze, ale co ciekawe nie było mechanika. Może skrył się w parterowej nastawience Dr? Muszę wyznać, że jak tylko zobaczyłem krokodyla na żywo, od razu zmieniłem zdanie o tej maszynie. Na zdjęciach niespecjalnie mi się „kwasił”, jakiś taki pokrak z deficytem urody. Ale oglądany własnymi oczami prezentuje się o niebo lepiej! Drugiej lokomotywy nie widziałem, zasłaniały ją wagony pierwszego składu. Widać tylko było pantograf poruszający się po sieci trakcyjnej w miarę jak mechanik podciągał kolejne wagony do załadowania. W sumie nie wiedzieć czemu, ale spodziewałem się, że jak skończy załadunek to też wyjdzie z loka, pójdzie do nastawni, a wyjdzie z niej mechanior tego pierwszego składu i najpierw ten odjedzie. A tu gucio, po tym jak ostatni wagon przyjął należną mu porcję węgla, krokodyl podał sygnał Rp1 i z miejsca ruszył ku elektrowni. Czym zaskoczył mnie na tyle, że nie zdążyłem nawet zrobić fotki dwóm krokodylkom obok siebie, gdy ten drugi wyłonił się już zza pierwszego :-( Szkoda, zwłaszcza że dość wyraźnie różniły się malaturą. Ten pierwszy, o numerze bocznym 22, bardzo ładny, w kolorze ciemnej zieleni, gdzieniegdzie przybrudzony – wręcz idealny! A drugi, który właśnie zaczął mi uciekać (numer boczny 14), dużo brzydszy – wypłowiały, jasna zieleń pomieszana z brązem rdzy i opiłków oraz brudu osadzających się z sieci trakcyjnej. Do tego podwozie i układ biegowy koloru nieokreślonego, podczas gdy 22-ka miała bardzo ładny odcień przybrudzonej krwistej czerwieni. Niemniej nie wybrzydzałem tylko pogoniłem 14-kę. Najpierw dziabnąłem ją zaraz za załadownią z drogi, która jeszcze w tym miejscu trzymała się w miarę równolegle do toru, a potem pojechałem na przejazd opodal wsi Jesionka. Są tam dwa przejazdy obok siebie. Pierwszy, większy to skrzyżowanie toru z drogą wojewódzką nr 266. Drugi, ciut dalszy, to przecięcie z wiejską dróżką. Tam właśnie się skierowałem. Sądziłem że tu będę miał większy zapas czasowy spodziewając się zwolnienia biegu pociągu przed tym pierwszym przejazdem. Nie wiem, może i zwolnił, ale na „mój” motyw przyjechał szybciej niżbym chciał. Nie mając za bardzo pola manewru wspiąłem się na tyle na ile mogłem na betonowy słup elektryczny i z niego w ostatniej chwili coś tam trzasnąłem byle jak. Następnie droga prowadzi w lewo wzdłuż toru. Podjąłem próbę dotarcia na następny większy przejazd koło wioski Lubstówek, ale dojeżdżając doń zauważyłem już przesuwające się wagony na przejeździe, aczkolwiek rzeczywiście dość wolnawo. Skłoniło mnie to do próby złapania go na jeszcze następnym przejeździe tuż przed zjechaniem pociągu w lewo na dwutor prowadzący już wprost do elektrowni. Jednak po pierwsze, i tak bym nie zdążył, a po drugie, nawierzchnia dróżki okazała się błotnista i wolałem nie ryzykować zakończenia wycieczki na rzecz poszukiwania chłopa z traktorem żeby wyciągnął mnie z pułapki. Tak więc pociąg sobie pojechał w swoją drogę już bez mojego towarzystwa, bo dalej drogi wzdłuż linii na zachód nie ma. Jest tylko w kierunku wschodnim do osady Błonawy. Zanim tam jednak pojechałem, cofnąłem się jeszcze na chwilę do Lubstówka żeby zafocić czarny drewniany kościółek z 1639 r. Pon Bucek mi to wynagrodził, bo gdy tylko dotarłem do dwutoru, od razu zobaczyłem zbliżające się od zachodu światła lokomotywy. Okolica przejazdu, z którego go dostrzegłem nie rokowała najlepiej, postanowiłem więc zajechać na następny we wspomnianej wsi na “B”. Pozostawało tylko liczyć, że nie skręci on na południe do odkrywki Drzewce tylko skieruje się na północny wschód do załadowni Lubstów-Police. Na szczęście tak właśnie się stało i po chwili w motyw z kapliczką wjechał mi krokodyl o numerze bocznym 15 (te numery to podobno są cokolwiek mylące, bo parę lat temu było ponoć przenumerowanie loków [grom wie po co] i obecne numery lokomotyw mają się nijak do dawnych, ale mniejsza z tym…). Dziabnąłem fotkę i skierowałem się na wierzchołek trójkąta. Lokomotywa dojechała prawie do kozła oporowego, szybciutko zmieniła białe światła na czerwone i zaczęła wpychać wagony przed sobą do załadowni. Mechanik nie jedzie jednak na ślepo, bo na ostatnim wagonie jest zamontowana kamera, z której obraz prowadzący pojazd obserwuje na monitorze w kabinie. Sprytnie! Nie ma zresztą daleko, najwyżej kilometr do przejechania, tak myślę. A teraz najlepsze. Koło załadowni… nie ma czynnej odkrywki! Tamtejsza odkrywka Lubstów zakończyła działalność w 2009 r., po czym stała się jeziorem. Skąd więc bierze się węgiel ładowany tam dalej do wagonów? Otóż jest on… dowożony TIR-ami z odkrywki Tomisławice, położonej około 20 km dalej na północ! Wydobycie ruszyło we wrześniu 2011 r. i ma potrwać do 2030 r. Podobno są mgliste plany przedłużenia linii kolejowej żeby wyeliminować prowizoryczny w założeniu dowóz surowca ciężarówkami do wagonów, ale wiadomo jak to z prowizorkami w naszym cudownym kraju jest… Stawiam dolary przeciw orzechom, że skoro stado TIR-ów rozjeżdża okoliczne drogi już przez sześć lat to będzie robić tak dalej przez kolejnych lat trzynaście. W końcu jedna trzecia zakładanego czasu wydobycia już minęła, więc na pewno ktoś „mundry” stwierdzi, że tera to już się nie opłaci podciągać torów. Tymczasem na północ od załadowni droga, którą później jechałem, wygląda tak, że można w zasadzie puścić kierownicę, bo koleiny są takie że same samochód prowadzą niczym po wklęsłych szynach… Surowiec dowożony wielgachnymi wywrotami trafia na taśmociąg transportujący go do wagonów. Porobiłem trochę fotek krokodyla pod konstrukcją załadowni, jak również niecodziennej nisko zawieszonej sieci trakcyjnej dla korzystania przez lokomotywę z małego bocznego pantografu. Nie czekałem na zakończenie załadunku pociągu i odjazd, bo stwierdziłem że to zajmie za dużo czasu, który wolałem spożytkować na obejrzenie czegoś jeszcze w dalszej drodze do Pątnowa. Jako się rzekło, ruszyłem na północ – mijając nadjeżdżające z naprzeciwka nieprzerwanym strumieniem ciężarówy z Tomisławic – potem w lewo na zachód i znów na południe do torów. Szukałem motywu z górującym nad okolicą pomnikiem polskiej głupoty i szczytem religijnego kiczu, czyli bazyliką w Licheniu. Najpierw jednak droga wysterowała mnie na stację Wygoda. Stacja jak stacja, nic nadzwyczajnego, pojechałem dalej. Widziałem, że od Wygody w stronę elektrowni tor wspina się dość stromo, trzeba więc było znaleźć miejsce na fotę na szczycie wzniesienia. Znalazło się bez większego problemu, a zmaterializowało się pod postacią kolejnego przejazdu. Dużo ich tam, aż dziwne że nie słyszy się codziennie o wypadkach kolejnych gamoni wjeżdżających pod lokomotywy, których też przecież kursuje bardzo dużo, a przejazdy strzeżone to jakiś nieistotny ułamek wszystkich. Wybrałem przejazd koło wsi Niedźwiady Duże, bo stąd dobrze było widać niezbyt daleko położony ów rzymskokatolicki lunapark – w sam raz na fotę tegoż z lokomotywą uchwyconą z profilu. Na pierwszy pociąg nie czekałem długo. Brudasek o numerze 14 przyjechał z właściwego kierunku tj. od strony elektrowni. Co ciekawe, zanim go zobaczyłem najpierw usłyszałem jak łomoczą próżne talboty kiwające się po krzywych jak nieszczęście torach (dodatkowo główki szyn rozklepane są praktycznie na płasko), mimo nieustannie dochodzącego z niedaleko churgotu śmigieł elektrowni wiatrowej. Kurde, w życiu bym nie pomyślał że to może wydawać z siebie tak dość głośny i do tego wkurzający dźwięk! Zaplanowana fotka krokodylka z Licheniem powstała jak chciałem i teraz pozostawało poczekać na pociąg z przeciwnego kierunku, aby dziabnąć go podczas wspinaczki. Tym razem przyszło poczekać zaskakująco długo, dobrą godzinę jak nie lepiej. Czas umilałem sobie pstrykając fotki kiczowatej świątyni ze znakiem STOP oraz zwyczajnie nudząc się. Gdy byłem już bliski zaśnięcia ze zmęczenia i upału pojawiły się światła pociągu. Spodziewałem się licznych sygnałów baczność zarówno na przejeździe koło stacji Wygoda, jak i kawałek dalej na polnym przejeździe za mostkiem nad kanałkiem łączącym jeziora Licheńskie ze Ślesińskim, jak i przed „moim” przejazdem. Tymczasem gdybym co jakiś czas nie rzucał kontrolnych spojrzeń na tory, to by mnie minął w ciszy (w odróżnieniu od poprzedniego pociągu ten akurat zakradał się cichcem). Praktycznie w ostatniej chwili zauważyłem zbliżające się światła. Dobrze że zaparkowałem tuż koło przejazdu to zdążyłem złapać aparat, wyskoczyć z auta i dziabnąć kilka fotek numeru 15. Na dodatek udanych :) Postanowiłem go pogonić tym bardziej że już kilkanaście minut wcześniej nosiłem się z zamiarem porzucenia miejscówki na rzecz udania się ku elektrowni, którą bardzo chciałem sobie obejrzeć. Po drodze dziabnąłem go tylko raz, na łuczku i mostku nad tzw. kanałem zrzutowym tuż koło o wiele szerszego kanału Ślesińskiego łączącego jeziora Pątnowskie z Mikorzyńsim (w odstępie kilkudziesięciu metrów pociąg przejeżdża przez dwa mostki [droga asfaltowa zresztą też]). Dalej w Honoratce nieco zmyliłem trasę, kawałek musiałem zawrócić aby wjechać na drogę krajową nr 25. Potem niepotrzebnie próbowałem odbić z niej w prawo do toru na przedmieściach Pątnowa. Dróżka prowadząca do toru okazała się wysypana ostrymi kamieniami, a nie uśmiechało mi się przecięcie opony którymś z nich. Finalnie wyszło na to, że gdy chciałem go sobie przynajmniej dziabnąć na wiadukcie nad ulicą Kazimierską w miejscu gdzie tor zawija o 180 stopni takim a’la wiankiem niczym na warszawskich Szczęśliwicach, to nie zdążyłem nawet wysiąść z samochodu. Niby popełniłem focię przez szybę, ale raczej to moje dzieło nada się jedynie do szuflady. Jadąc w to miejsce minąłem chwilę wcześniej samą elektrownię. Nooo, robi wrażenie. Duża franca. I te kominy grube aczkolwiek niezbyt wysokie, wypluwające z siebie nieprzerwany strumień gazów, pyłów i pary wodnej. Wrażenie potęgował wiatr zwiewający wyziewy od razu w bok pod kątem 90 stopni od wylotu gardzieli komina. Dużo zdrówka, okoliczni mieszkańcy! Przejechałem sobie kawałek na wschód od elektrowni żeby ją sobie zafoczyć ;-) wraz z tymi pióropuszami dymu, ale pozostając w obrębie plątaniny torów. Elektrownia leży na północnym brzegu jeziora Gosławskiego. Na południowo-wschodnim zaś widać drugą, nieco mniejszą elektrownię Konin, również należącą do Zygmunta Solorza (tak - tego od Polsatu, Plus GSM i połowy Polski chyba też). Jej kominy, co ciekawe, nie wypluwały z siebie niczego. Co, wyłączyli piece? Dziwne. Ku mojemu zadowoleniu wkrótce w kadr z oddaloną drugą elektrownią wjechał mi kolejny krokodyl (nr 05) manewrujący dziarsko z wagonami. No dobra, gdy się w końcu naoglądałem do syta… nabrałem ochoty na więcej ;-) Więc ruszyłem na północny-zachód obejrzeć sobie drugą magistralę kleczewską. Muszę powiedzieć, że określanie tego ogryzka mianem „magistrali” jest zdecydowanie przesadzone (podobnie zresztą jak linii do warszawskiej huty…). Nie ma to to nawet 10 km długości. Co gorsze, w większości przebiega przez lasy i krzaki tak że fotografowanie jest mocno utrudnione. Ale nawet gdyby nie było, to i tak motywu tam żadnego nie wyczaiłem. Najpierw jednak zajechałem na stację Kazimierz Biskupi, bo tu znajdują się przykopalniane warsztaty naprawcze taboru kolejowego. W nich m.in. naprawiane są krokodyle, które wcześniej podróżowały aż do ZNTK Lubań zanim te nie padły. Szkoda tylko, że warsztatów w ogóle nie widać z przystacyjnej dróżki :( Muszą być oddalone gdzieś bardziej w głąb, gdzie nie ma wstępu ot tak sobie. To trudno, nie zobaczę ich. Ogólnie stacja robi dość przygnębiające wrażenie – torów sporo, wagonów zero – typowy widok postPRL-owskiej stacji niezbyt potrzebnej w realiach wolnorynkowych. Nie wiem czemu, ale skojarzyło mi się to z Grzybowem w świętokrzyskiem, gdzie dawano daaawno temu w odległej galaktyce ładowano siarkę do szerokotorowych wagonów ekspediowanych następnie LHS-em do ZSRR. Nic to, ewentualną próbę objechania stacji dróżkami, które – patrząc w GoogleMaps – być może oplatają stację dookoła, zostawiam sobie na później. Tymczasem wracam na szlak do Kleczewa. Dwutor biegnie wzdłuż drogi, ale przejazdów jak na lekarstwo. A jak już jest to nic ciekawego zeń nie widać. Zakrzaczona linia z obu stron bez żadnych motywów. Nuda, bida z nędzą. Chrzanię to, jadę do Kleczewa. Tu tory pseudo-magistrali się kończą. Stacja z pokaźną liczbą semaforów i jeszcze liczniejszymi słupami. Osłupienie jest kompletne! Zza nich ledwo widać dwa krokodyle z wagonami czekającymi na załadunek. Nie da się nawet zrobić jakiejś w miarę możliwej foty. Coraz bardziej mi się ten fragment kolei kopalnianych nie podoba. Ale jeszcze przejeżdżam na drugą stronę załadowni. I to akurat okazała się słuszna ta koncepcja, bo choć nie ma tam już torów to jest coś ciekawszego – taśmociąg ciągnący się po horyzont. Churgocze to niemożliwie, zużywa prądu pewnie tyle ile wytwarza pątnowska elektrownia ;-) zważywszy, że jego długość jest prawie taka sama co torów z Kleczewa do elektrowni, czyli circa about 10 km!! Taśmociąg ciągnie się do odkrywki Jóźwin II B, która ma być eksploatowana jeszcze tylko przez 3 lata. Później doczytałem, że przy zdejmowaniu nadkładu pracują tu największe koparki KWB - dwie maszyny typu SRs 1800, zwane „hiszpankami” (ciekawe, czemu?). Może i bym podjechał sprawdzić czy widać te dwie duże dziewczyny ;-) ale nie wiedziałem wówczas o nich, więc obrałem kurs powrotny na Kazimierz Biskupi. Mocno korciła mnie jednak potencjalna możliwość objechania stacji i wizja obejrzenia jej zaplecza od kuchni. Nic jednak z tego nie wyszło. Dróżką da się jechać do pewnego momentu, po czym skręca ona w prawo (na północ) w kierunku zbiornika wodnego po byłej odkrywce Kazimierz Północ. Natomiast na południe nie prowadzi żadna dróżka, jak mi się wydawało. To ślad po torze rozebranej linii! Jeszcze widać napisy STOP na asfalcie przed nieistniejącymi już szynami. Może kiedyś w przyszłości jeszcze tu zawitam z rowerem żeby spróbować objechać stację śladem po byłej linii kolejowej? Zresztą, w Koninie jest o wiele więcej kolejowych rzeczy do oblookania, na które teraz nie miałem czasu. Do Pątnowa przecież biegnie tor od stacji PKP wzdłuż drogi krajowej nr 25. Kiedyś nawet osobówki jeździły tą linią. Ze zdjęć w sieci widać, że raz na jakiś czas przejeżdża tamtędy skład gruszek z elektrownianą ‘tamarą’. Do elektrowni Konin też jakoś węgiel docierać musi. Poza tym jest sporo bocznic, np. do huty aluminium, której nie miałem już czasu zobaczyć. No i ciekawym obiektem przyrodniczo-postindustrialnym wydaje się – przynajmniej patrząc na widok satelitarny mapy – jezioro Turkusowe wyróżniające się na zdjęciu charakterystycznym kolorem. Powstało – jakże by inaczej – na terenie wyeksploatowanej odkrywki Gosławice. Konkretnie jej mniejszej części, bo około 2/3 wyrobiska pozostaje suche. Nęci mnie to wszystko zobaczyć, więc mam nadzieję na niezbyt odległą w czasie ponowną wizytę tamże. A tymczasem skoro zaczęło zmierzchać, to już najwyższy czas obrać kurs na podpoznańskie Komorniki do Tomiego i Moniki :)
Zanim jednak dotarłem do najdalej na wschód wysuniętego fragmentu sieci KWB Konin, zrobiłem sobie dwa przystanki w podróży. Jeden mały, drugi duży :)) Najpierw duży – wąskotorówka w Sochaczewie. Niedawno po naprawie głównej wrócił sympatyczny parowozik Px29-1704, którego ostatnio fociłem jeszcze analogiem w 2005 r. Tak się sympatycznie złożyło, że rozkład jazdy pociągu przezeń prowadzonego do Wilczy Tułowskich pasował mi wręcz idealnie, toteż nie mogłem go sobie odpuścić. Pod wąskotorowy dworczyk dotarłem gdzieś tak na kwadrans przed odjazdem, w sam raz żeby obejrzeć podstawianie się składu w peron, gdzie oczekiwał nań… TŁUM ludzi! Wooow, ale tu narodu. To dobrze, serce rośnie – potwierdza się mój od zawsze wyrażany pogląd, że popyt w społeczeństwie na przejażdżki parowymi składami jest i wręcz rośnie. Tylko z podażą był do niedawna mega problem, ale powoli idzie ku lepszemu, vide: TurKol. Ale to nie ta relacja, w której mógłbym przedstawić na to swój szerszy pogląd. Uczynię to innym razem :) Powinienem udać się gdzieś kawałek za stację poszukać jakiegoś znośnego miejskiego motywu, ale oczywiście emocje biorą górę nad rozumem i chcę go zafocić już, teraz, natychmiast, bez zbędnej zwłoki. Idę więc ku parowozowi mijając kolejne wagoniki. Rety, ile ich oni tam mu nadoczepiali?! Raz, dwa, trzy, cztery… OSIEM? A w każdym full ludzi, więcej to to chyba ma pasażerów niźli pierwszy lepszy skład kwalifikowany przejeżdżający pobliską E-20. Przy parowozie oczywiście trwa permanentna sesja zdjęciowa mamuś i tatusiów z latoroślą, pstrykające smartfony rozgrzane do czerwoności. Rozumiem to i nie obrażam się jak głupie mikole, według których pociągi w kadrach powinny pozostać nieskażone obecnością niepotrzebnych ;-) pasażerów. Wystarczy jednak przejść przez tory na drugą stronę pociągu, nie-peronową, i już można popełnić jako-takie zdjęcie bez kilkulatków pozujących dumnym nie wiedzieć z czego rodzicom. O wiele lepiej zafocić owego maszynistę i pomocnika przy dolewaniu oliwy do panewek. Dobra, za kilka minut odjazd, więc czas najwyższy wrócić do samochodu jeśli chcę ustawić się gdzieś na początkowych metrach szlaku. Kieruję się ulicą marszałka Józefa Piłsudskiego (będącą równocześnie drogą wojewódzką nr 705), wyprzedzam pociąg i widzę na mapie w telefonie, że zaraz będzie się ona przecinała z torem. Mam więc do wyboru albo stanąć przed przecięciem albo jechać dalej… gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie. A nie wiadomo, bo nie przygotowałem sobie planu fotostopów. Bo nie miałem zamiaru wcale go ganiać, ot pomyślałem sobie że zrobię jedno-dwa zdjątka na peronie na stacyjce Sochaczew Muzeum i pojadę dalej. Ale oczywiście jakoś tak wyszło, że ganianka rozpoczęła się sama z siebie, naturalną koleją ;-) rzeczy niejako. No więc wybrałem zatrzymanie się przed przejazdem, tym bardziej że była akurat dogodna zatoczka. Szkoda, że nie zauważyłem iż jakieś sto, może nieco więcej metrów dalej, jest semafor kształtowy (unieważniony krzyżem, ale zawsze…) wjazdowy na byłą stację Sochaczew Miasto. A wzdłuż toru doń prowadzi dróżka, co prawda ślepa, niemniej jednak z buta nie trzeba by gonić po torze. Cholera! Ten znak ślepej drogi mnie zniechęcił do skręcenia w nią. Trzeba to będzie kiedyś powtórzyć, bo motyw z semaforkiem na pewno po stokroć lepszy niż w tym bezmotywiu, w którym ostatecznie popełniłem byle jakie zdjęcie. Zamiast od razu pojechać gdzieś dalej, znaleźć fajne miejsce, to ja jak ten głupi, próbuję od razu powetować sobie niepowodzenie. Czym oczywiście powoduję jeszcze większą katastrofę. Jadąc po lewej stronie toru widzę, że pociąg zatrzymuje się przed skrzyżowaniem z ulicą Warszawską. Niewiele myśląc skręcam w nią w prawo, przejeżdżam przez tory chyba tylko po to aby stwierdzić, że nic ciekawego to miejsce sobą nie przedstawia. Co gorsze, z pociągu wychodzi pan pomarańczowa kamizelka „kierowanie ruchem” i zatrzymuje samochody, w tym oczywiście mnie, po tym jak zdążyłem zrobić w tył zwrot. Zamiast wyprzedzać pociąg stoję jak ten debil i patrzę na wolniutko przetaczające się przed mym nosem wagony z roześmianymi, radosnymi twarzami wewnątrz. Dobra, dość tego! Nie ma się co kopać z koniem – zapada wreszcie jedynie słuszna decyzja o wyjechaniu spory kawałek przed pociąg, poza ścisłą zabudowę miejską. Docieram w miejsce, gdzie droga 705 (zmieniająca w tym miejscu nazwę alei 600-lecia w ulicę Fryderyka Chopina) ponownie przecina tor kolejki w pobliżu Bzury. Wprawdzie nie ma tu nic nadzwyczajnie powalającego ale koło toru stoi sobie Matka Boska Akwariowa, jak ja to obrazoburczo nazywam gipsowe figury uwięzione w czterech szybach z daszkiem. Kurcze, przydałaby się drabinka albowiem metalowy płotek otaczający szklarnię z jej lokatorką wchodzi mi na tory. Kosą też bym nie pogardził żeby zniwelować nazbyt wybujałą roślinność… No ale jeszcze nie sfiksowałem do tego stopnia, jak co niektórzy MK chwalący się bez żenady – co słyszałem niedawno podczas ganianki za parowozem na Mazurach – wożeniem w bagażniku: maczety, piły i sierpa! Oczekując przyjazdu pociągu z zaciekawieniem spoglądam na samochody pędzące przez przejazd zastanawiając się jak efektowne wizualnie będzie nagłe spotkanie jednej z tych blaszanych puszek z parowozikiem. Na szczęście kierowca, na którego wskazał los, że to właśnie jemu przypadnie w udziale zdjęcie nogi z gazu na widok Px-a, dysponował wystarczająco sprawnym układem hamulcowym żeby z pichem opon wyhamować przed pociągiem przecinającym szosę zaskakująco niezbyt wcale powoli. Zrobiłem com chciał, nie wyszło aż tak jakbym chciał, i ruszyłem dalej. Tu odradzam gonienie pociągu uliczką Kolejową. Wyboista, dziurawa żwirówa. Lepiej jest pojechać kawałek dalej Chopina, skręcić w lewo w Bohaterów Chodakowa i nią dojechać do przejazdu by dalej gonić Wyszogrodzką. Tor biegnie równolegle do niej, więc bez problemu można się zatrzymać na poboczu żeby dziabać parowozik. Trzeba tylko znaleźć jakiś fotogeniczny pretekst. W moim przypadku okazała się nim być rosnąca po drugiej stronie toru stara osika rosnąca między Wiskozową a Krzywoustego. Następny, i zarazem ostatni, fotostop zaplanowałem przy Brochowskiej w miejscu, w którym tor oddala się od szosy. Zatrzymałem się i czekam. Sapanie samowarka słychać w oddali, gdy tymczasem z przeciwnego kierunku nadjeżdża kawalkada… Fiacików 126p. Jeden za drugim, i kolejny, i następny, i jeszcze jeden, i jeszcze! Ale fajnie :-)) Jakiś zlot chyba mają w okolicy, bo nawet sąsiednim pasem (czyli pod prąd) eskortuje ich policyjny radiowóz na bombach. Bardzo to był fajny widok kolumny poczciwych „kaszlaków” odpicowanych przed dumnych właścicieli. Niektóre ucharakteryzowane na lata 70-te, z ówczesnymi skórzanymi walizkami na bagażnikach dachowych. Inne stuningowane na wyścigówki, nisko zawieszone, koła ustawione pod kątem jakby jakiś olbrzym rozdepatał maluszka. Nawet trafił się maluch w wersji na limuzynę, wydłużony wręcz do niemożliwości. Super sprawa! Wszystkie pojazdy miały wspólny mianownik w postaci uśmiechniętych kierowców i pasażerów, trąbiących wesoło na mój widok gdy robiłem im najpierw zdjęcia a potem kręciłem filmik telefonem. Rety, ileż ich tam się najechało – nawet nie próbowałem liczyć, na pewno dobrze ponad setka wozów! Jechali i jechali, a trwało to dobrze około 10 minut, gdy tak przede mną defilowali (filmik, który zacząłem kręcić gdy przeszło połowa samochodów mnie minęła, liczy ponad 4 minuty). Dałem se nawet spokój z parowozem (chociaż jakieś
Następny przystanek: Kłodawa. Dlaczego akurat ona? Ano dlatego, że kiedyś, kiedyś, kiedyś, jadąc pociągiem do Tomiego przyuważyłem na terenie tamtejszej kopalni soli gagarina RailPolska. Postanowiłem z głupia frant zajechać i sprawdzić czy aby znów nie trafię na jakiś skład na kopalni. To po pierwsze. A po drugie lubię po prostu widok wind kopalnianych, tych kręcących się wielkich kół wprawiających w ruch liny schodzące głęboko pod ziemię. A to najbliższe Warszawie miejsce gdzie można je sobie zobaczyć bez udawania się na Górny Śląsk czy do podlubelskiej Bogdanki. No więc oczywiście pociągu żadnego nie było, ale przynajmniej zrobiłem sobie postój na oszamanie kanapki :-) Podczas posilania się przejechał w kierunku zachodnim jakiś IC-ek ze Świnią bodajże (zdjęcia nie popełniłem, bo niebieska, fuj), za którą w odstępie nadciągnął Dragon STK (znaczy teraz się to nazywa OT Logistics) z beczkami, z całą pewnością z Płocka. Też nie zniżyłem się do popełnienia mu zdjęcia ;-) Jeśli by ktoś natomiast pytał, czy tor bocznicy do kopalni jest jeżdżony, odpowiedziałbym: trudno powiedzieć jednoznacznie. Jeśli tak to rzadko, bo nie jest totalnie zardzewiały, ale i nie błyszczy się jak psu jajca na wiosnę. W Kłodawie na dłużej pożegnałem się z dobrej jakości drogami, bo dalej ku północnemu wschodowi, w kierunku torów KWB Konin, tłukłem się jakimiś wsiowymi duktami. W końcu dotarłem do wsi Jaźwiny (nie mylić z tymi koło Pilawy na S-Łce), gdzie kończy się najdalej wysunięty na południowy wschód kopalniany tor dochodzący do odkrywki Drzewce.
„I wyjechawszy na wyniosłość terenu oczom jego ukazała się”… wielgachna machina oblężnicza ;-)) Tuż przy drodze stała potężna kopara. Naprawdę robią wrażenie tak gigantyczne maszyny! Człowiek przy tym jest jak mróweczka. Gdybym stanął przy niej to nad głową miałbym jej gąsienicę (bo to pojazd gąsienicowy), a co dopiero mówić o całej górze. Ten grzmot miał wysokość 6-7 piętrowego bloku, WOW! I stał sobie tuż koło torów załadowni węgla, na których pomalutku przesuwały się talboty. Jest i krokodyl, o kurde, nawet dwa :) Czyli nie na marne nadkładałem kilometrów. Dobra, jadę na drugą, oświetloną, stronę torów. Teraz tory, dwa pociągi na nich i mechanicznego brontozaura mam po swojej prawej stronie, natomiast po lewej jest odkrywka. Niestety nie widać całej przestrzeni, bo dziursko w ziemi otoczone jest niewielkim wałem usypanym z wybranego nadkładu nad węglem. Nieopodal jest budka ochroniarzy, więc wolę nie budzić złego i daję se spokój z wycieczką na wały. Nie po to zresztą przyjechałem. W oddali i tak bardzo dobrze widać koparę sypiącą świeżo wydobyty węgiel na taśmociąg, chyba jeszcze większą od tej pierwszej wyglądającej na wyłączoną z bieżącej eksploatacji. Owym taśmociągiem surowiec transportowany jest do załadowni wagonów, pod którą za chwilę przejadę (normalnie drogą publiczną). Jedna z lokomotyw, ta na torze najbliższym drogi, stała z już załadowanym składem, ostatni wagon znajdował się już poza zsypem węgla z załadowni. Tylny pantograf w górze, ale co ciekawe nie było mechanika. Może skrył się w parterowej nastawience Dr? Muszę wyznać, że jak tylko zobaczyłem krokodyla na żywo, od razu zmieniłem zdanie o tej maszynie. Na zdjęciach niespecjalnie mi się „kwasił”, jakiś taki pokrak z deficytem urody. Ale oglądany własnymi oczami prezentuje się o niebo lepiej! Drugiej lokomotywy nie widziałem, zasłaniały ją wagony pierwszego składu. Widać tylko było pantograf poruszający się po sieci trakcyjnej w miarę jak mechanik podciągał kolejne wagony do załadowania. W sumie nie wiedzieć czemu, ale spodziewałem się, że jak skończy załadunek to też wyjdzie z loka, pójdzie do nastawni, a wyjdzie z niej mechanior tego pierwszego składu i najpierw ten odjedzie. A tu gucio, po tym jak ostatni wagon przyjął należną mu porcję węgla, krokodyl podał sygnał Rp1 i z miejsca ruszył ku elektrowni. Czym zaskoczył mnie na tyle, że nie zdążyłem nawet zrobić fotki dwóm krokodylkom obok siebie, gdy ten drugi wyłonił się już zza pierwszego :-( Szkoda, zwłaszcza że dość wyraźnie różniły się malaturą. Ten pierwszy, o numerze bocznym 22, bardzo ładny, w kolorze ciemnej zieleni, gdzieniegdzie przybrudzony – wręcz idealny! A drugi, który właśnie zaczął mi uciekać (numer boczny 14), dużo brzydszy – wypłowiały, jasna zieleń pomieszana z brązem rdzy i opiłków oraz brudu osadzających się z sieci trakcyjnej. Do tego podwozie i układ biegowy koloru nieokreślonego, podczas gdy 22-ka miała bardzo ładny odcień przybrudzonej krwistej czerwieni. Niemniej nie wybrzydzałem tylko pogoniłem 14-kę. Najpierw dziabnąłem ją zaraz za załadownią z drogi, która jeszcze w tym miejscu trzymała się w miarę równolegle do toru, a potem pojechałem na przejazd opodal wsi Jesionka. Są tam dwa przejazdy obok siebie. Pierwszy, większy to skrzyżowanie toru z drogą wojewódzką nr 266. Drugi, ciut dalszy, to przecięcie z wiejską dróżką. Tam właśnie się skierowałem. Sądziłem że tu będę miał większy zapas czasowy spodziewając się zwolnienia biegu pociągu przed tym pierwszym przejazdem. Nie wiem, może i zwolnił, ale na „mój” motyw przyjechał szybciej niżbym chciał. Nie mając za bardzo pola manewru wspiąłem się na tyle na ile mogłem na betonowy słup elektryczny i z niego w ostatniej chwili coś tam trzasnąłem byle jak. Następnie droga prowadzi w lewo wzdłuż toru. Podjąłem próbę dotarcia na następny większy przejazd koło wioski Lubstówek, ale dojeżdżając doń zauważyłem już przesuwające się wagony na przejeździe, aczkolwiek rzeczywiście dość wolnawo. Skłoniło mnie to do próby złapania go na jeszcze następnym przejeździe tuż przed zjechaniem pociągu w lewo na dwutor prowadzący już wprost do elektrowni. Jednak po pierwsze, i tak bym nie zdążył, a po drugie, nawierzchnia dróżki okazała się błotnista i wolałem nie ryzykować zakończenia wycieczki na rzecz poszukiwania chłopa z traktorem żeby wyciągnął mnie z pułapki. Tak więc pociąg sobie pojechał w swoją drogę już bez mojego towarzystwa, bo dalej drogi wzdłuż linii na zachód nie ma. Jest tylko w kierunku wschodnim do osady Błonawy. Zanim tam jednak pojechałem, cofnąłem się jeszcze na chwilę do Lubstówka żeby zafocić czarny drewniany kościółek z 1639 r. Pon Bucek mi to wynagrodził, bo gdy tylko dotarłem do dwutoru, od razu zobaczyłem zbliżające się od zachodu światła lokomotywy. Okolica przejazdu, z którego go dostrzegłem nie rokowała najlepiej, postanowiłem więc zajechać na następny we wspomnianej wsi na “B”. Pozostawało tylko liczyć, że nie skręci on na południe do odkrywki Drzewce tylko skieruje się na północny wschód do załadowni Lubstów-Police. Na szczęście tak właśnie się stało i po chwili w motyw z kapliczką wjechał mi krokodyl o numerze bocznym 15 (te numery to podobno są cokolwiek mylące, bo parę lat temu było ponoć przenumerowanie loków [grom wie po co] i obecne numery lokomotyw mają się nijak do dawnych, ale mniejsza z tym…). Dziabnąłem fotkę i skierowałem się na wierzchołek trójkąta. Lokomotywa dojechała prawie do kozła oporowego, szybciutko zmieniła białe światła na czerwone i zaczęła wpychać wagony przed sobą do załadowni. Mechanik nie jedzie jednak na ślepo, bo na ostatnim wagonie jest zamontowana kamera, z której obraz prowadzący pojazd obserwuje na monitorze w kabinie. Sprytnie! Nie ma zresztą daleko, najwyżej kilometr do przejechania, tak myślę. A teraz najlepsze. Koło załadowni… nie ma czynnej odkrywki! Tamtejsza odkrywka Lubstów zakończyła działalność w 2009 r., po czym stała się jeziorem. Skąd więc bierze się węgiel ładowany tam dalej do wagonów? Otóż jest on… dowożony TIR-ami z odkrywki Tomisławice, położonej około 20 km dalej na północ! Wydobycie ruszyło we wrześniu 2011 r. i ma potrwać do 2030 r. Podobno są mgliste plany przedłużenia linii kolejowej żeby wyeliminować prowizoryczny w założeniu dowóz surowca ciężarówkami do wagonów, ale wiadomo jak to z prowizorkami w naszym cudownym kraju jest… Stawiam dolary przeciw orzechom, że skoro stado TIR-ów rozjeżdża okoliczne drogi już przez sześć lat to będzie robić tak dalej przez kolejnych lat trzynaście. W końcu jedna trzecia zakładanego czasu wydobycia już minęła, więc na pewno ktoś „mundry” stwierdzi, że tera to już się nie opłaci podciągać torów. Tymczasem na północ od załadowni droga, którą później jechałem, wygląda tak, że można w zasadzie puścić kierownicę, bo koleiny są takie że same samochód prowadzą niczym po wklęsłych szynach… Surowiec dowożony wielgachnymi wywrotami trafia na taśmociąg transportujący go do wagonów. Porobiłem trochę fotek krokodyla pod konstrukcją załadowni, jak również niecodziennej nisko zawieszonej sieci trakcyjnej dla korzystania przez lokomotywę z małego bocznego pantografu. Nie czekałem na zakończenie załadunku pociągu i odjazd, bo stwierdziłem że to zajmie za dużo czasu, który wolałem spożytkować na obejrzenie czegoś jeszcze w dalszej drodze do Pątnowa. Jako się rzekło, ruszyłem na północ – mijając nadjeżdżające z naprzeciwka nieprzerwanym strumieniem ciężarówy z Tomisławic – potem w lewo na zachód i znów na południe do torów. Szukałem motywu z górującym nad okolicą pomnikiem polskiej głupoty i szczytem religijnego kiczu, czyli bazyliką w Licheniu. Najpierw jednak droga wysterowała mnie na stację Wygoda. Stacja jak stacja, nic nadzwyczajnego, pojechałem dalej. Widziałem, że od Wygody w stronę elektrowni tor wspina się dość stromo, trzeba więc było znaleźć miejsce na fotę na szczycie wzniesienia. Znalazło się bez większego problemu, a zmaterializowało się pod postacią kolejnego przejazdu. Dużo ich tam, aż dziwne że nie słyszy się codziennie o wypadkach kolejnych gamoni wjeżdżających pod lokomotywy, których też przecież kursuje bardzo dużo, a przejazdy strzeżone to jakiś nieistotny ułamek wszystkich. Wybrałem przejazd koło wsi Niedźwiady Duże, bo stąd dobrze było widać niezbyt daleko położony ów rzymskokatolicki lunapark – w sam raz na fotę tegoż z lokomotywą uchwyconą z profilu. Na pierwszy pociąg nie czekałem długo. Brudasek o numerze 14 przyjechał z właściwego kierunku tj. od strony elektrowni. Co ciekawe, zanim go zobaczyłem najpierw usłyszałem jak łomoczą próżne talboty kiwające się po krzywych jak nieszczęście torach (dodatkowo główki szyn rozklepane są praktycznie na płasko), mimo nieustannie dochodzącego z niedaleko churgotu śmigieł elektrowni wiatrowej. Kurde, w życiu bym nie pomyślał że to może wydawać z siebie tak dość głośny i do tego wkurzający dźwięk! Zaplanowana fotka krokodylka z Licheniem powstała jak chciałem i teraz pozostawało poczekać na pociąg z przeciwnego kierunku, aby dziabnąć go podczas wspinaczki. Tym razem przyszło poczekać zaskakująco długo, dobrą godzinę jak nie lepiej. Czas umilałem sobie pstrykając fotki kiczowatej świątyni ze znakiem STOP oraz zwyczajnie nudząc się. Gdy byłem już bliski zaśnięcia ze zmęczenia i upału pojawiły się światła pociągu. Spodziewałem się licznych sygnałów baczność zarówno na przejeździe koło stacji Wygoda, jak i kawałek dalej na polnym przejeździe za mostkiem nad kanałkiem łączącym jeziora Licheńskie ze Ślesińskim, jak i przed „moim” przejazdem. Tymczasem gdybym co jakiś czas nie rzucał kontrolnych spojrzeń na tory, to by mnie minął w ciszy (w odróżnieniu od poprzedniego pociągu ten akurat zakradał się cichcem). Praktycznie w ostatniej chwili zauważyłem zbliżające się światła. Dobrze że zaparkowałem tuż koło przejazdu to zdążyłem złapać aparat, wyskoczyć z auta i dziabnąć kilka fotek numeru 15. Na dodatek udanych :) Postanowiłem go pogonić tym bardziej że już kilkanaście minut wcześniej nosiłem się z zamiarem porzucenia miejscówki na rzecz udania się ku elektrowni, którą bardzo chciałem sobie obejrzeć. Po drodze dziabnąłem go tylko raz, na łuczku i mostku nad tzw. kanałem zrzutowym tuż koło o wiele szerszego kanału Ślesińskiego łączącego jeziora Pątnowskie z Mikorzyńsim (w odstępie kilkudziesięciu metrów pociąg przejeżdża przez dwa mostki [droga asfaltowa zresztą też]). Dalej w Honoratce nieco zmyliłem trasę, kawałek musiałem zawrócić aby wjechać na drogę krajową nr 25. Potem niepotrzebnie próbowałem odbić z niej w prawo do toru na przedmieściach Pątnowa. Dróżka prowadząca do toru okazała się wysypana ostrymi kamieniami, a nie uśmiechało mi się przecięcie opony którymś z nich. Finalnie wyszło na to, że gdy chciałem go sobie przynajmniej dziabnąć na wiadukcie nad ulicą Kazimierską w miejscu gdzie tor zawija o 180 stopni takim a’la wiankiem niczym na warszawskich Szczęśliwicach, to nie zdążyłem nawet wysiąść z samochodu. Niby popełniłem focię przez szybę, ale raczej to moje dzieło nada się jedynie do szuflady. Jadąc w to miejsce minąłem chwilę wcześniej samą elektrownię. Nooo, robi wrażenie. Duża franca. I te kominy grube aczkolwiek niezbyt wysokie, wypluwające z siebie nieprzerwany strumień gazów, pyłów i pary wodnej. Wrażenie potęgował wiatr zwiewający wyziewy od razu w bok pod kątem 90 stopni od wylotu gardzieli komina. Dużo zdrówka, okoliczni mieszkańcy! Przejechałem sobie kawałek na wschód od elektrowni żeby ją sobie zafoczyć ;-) wraz z tymi pióropuszami dymu, ale pozostając w obrębie plątaniny torów. Elektrownia leży na północnym brzegu jeziora Gosławskiego. Na południowo-wschodnim zaś widać drugą, nieco mniejszą elektrownię Konin, również należącą do Zygmunta Solorza (tak - tego od Polsatu, Plus GSM i połowy Polski chyba też). Jej kominy, co ciekawe, nie wypluwały z siebie niczego. Co, wyłączyli piece? Dziwne. Ku mojemu zadowoleniu wkrótce w kadr z oddaloną drugą elektrownią wjechał mi kolejny krokodyl (nr 05) manewrujący dziarsko z wagonami. No dobra, gdy się w końcu naoglądałem do syta… nabrałem ochoty na więcej ;-) Więc ruszyłem na północny-zachód obejrzeć sobie drugą magistralę kleczewską. Muszę powiedzieć, że określanie tego ogryzka mianem „magistrali” jest zdecydowanie przesadzone (podobnie zresztą jak linii do warszawskiej huty…). Nie ma to to nawet 10 km długości. Co gorsze, w większości przebiega przez lasy i krzaki tak że fotografowanie jest mocno utrudnione. Ale nawet gdyby nie było, to i tak motywu tam żadnego nie wyczaiłem. Najpierw jednak zajechałem na stację Kazimierz Biskupi, bo tu znajdują się przykopalniane warsztaty naprawcze taboru kolejowego. W nich m.in. naprawiane są krokodyle, które wcześniej podróżowały aż do ZNTK Lubań zanim te nie padły. Szkoda tylko, że warsztatów w ogóle nie widać z przystacyjnej dróżki :( Muszą być oddalone gdzieś bardziej w głąb, gdzie nie ma wstępu ot tak sobie. To trudno, nie zobaczę ich. Ogólnie stacja robi dość przygnębiające wrażenie – torów sporo, wagonów zero – typowy widok postPRL-owskiej stacji niezbyt potrzebnej w realiach wolnorynkowych. Nie wiem czemu, ale skojarzyło mi się to z Grzybowem w świętokrzyskiem, gdzie dawano daaawno temu w odległej galaktyce ładowano siarkę do szerokotorowych wagonów ekspediowanych następnie LHS-em do ZSRR. Nic to, ewentualną próbę objechania stacji dróżkami, które – patrząc w GoogleMaps – być może oplatają stację dookoła, zostawiam sobie na później. Tymczasem wracam na szlak do Kleczewa. Dwutor biegnie wzdłuż drogi, ale przejazdów jak na lekarstwo. A jak już jest to nic ciekawego zeń nie widać. Zakrzaczona linia z obu stron bez żadnych motywów. Nuda, bida z nędzą. Chrzanię to, jadę do Kleczewa. Tu tory pseudo-magistrali się kończą. Stacja z pokaźną liczbą semaforów i jeszcze liczniejszymi słupami. Osłupienie jest kompletne! Zza nich ledwo widać dwa krokodyle z wagonami czekającymi na załadunek. Nie da się nawet zrobić jakiejś w miarę możliwej foty. Coraz bardziej mi się ten fragment kolei kopalnianych nie podoba. Ale jeszcze przejeżdżam na drugą stronę załadowni. I to akurat okazała się słuszna ta koncepcja, bo choć nie ma tam już torów to jest coś ciekawszego – taśmociąg ciągnący się po horyzont. Churgocze to niemożliwie, zużywa prądu pewnie tyle ile wytwarza pątnowska elektrownia ;-) zważywszy, że jego długość jest prawie taka sama co torów z Kleczewa do elektrowni, czyli circa about 10 km!! Taśmociąg ciągnie się do odkrywki Jóźwin II B, która ma być eksploatowana jeszcze tylko przez 3 lata. Później doczytałem, że przy zdejmowaniu nadkładu pracują tu największe koparki KWB - dwie maszyny typu SRs 1800, zwane „hiszpankami” (ciekawe, czemu?). Może i bym podjechał sprawdzić czy widać te dwie duże dziewczyny ;-) ale nie wiedziałem wówczas o nich, więc obrałem kurs powrotny na Kazimierz Biskupi. Mocno korciła mnie jednak potencjalna możliwość objechania stacji i wizja obejrzenia jej zaplecza od kuchni. Nic jednak z tego nie wyszło. Dróżką da się jechać do pewnego momentu, po czym skręca ona w prawo (na północ) w kierunku zbiornika wodnego po byłej odkrywce Kazimierz Północ. Natomiast na południe nie prowadzi żadna dróżka, jak mi się wydawało. To ślad po torze rozebranej linii! Jeszcze widać napisy STOP na asfalcie przed nieistniejącymi już szynami. Może kiedyś w przyszłości jeszcze tu zawitam z rowerem żeby spróbować objechać stację śladem po byłej linii kolejowej? Zresztą, w Koninie jest o wiele więcej kolejowych rzeczy do oblookania, na które teraz nie miałem czasu. Do Pątnowa przecież biegnie tor od stacji PKP wzdłuż drogi krajowej nr 25. Kiedyś nawet osobówki jeździły tą linią. Ze zdjęć w sieci widać, że raz na jakiś czas przejeżdża tamtędy skład gruszek z elektrownianą ‘tamarą’. Do elektrowni Konin też jakoś węgiel docierać musi. Poza tym jest sporo bocznic, np. do huty aluminium, której nie miałem już czasu zobaczyć. No i ciekawym obiektem przyrodniczo-postindustrialnym wydaje się – przynajmniej patrząc na widok satelitarny mapy – jezioro Turkusowe wyróżniające się na zdjęciu charakterystycznym kolorem. Powstało – jakże by inaczej – na terenie wyeksploatowanej odkrywki Gosławice. Konkretnie jej mniejszej części, bo około 2/3 wyrobiska pozostaje suche. Nęci mnie to wszystko zobaczyć, więc mam nadzieję na niezbyt odległą w czasie ponowną wizytę tamże. A tymczasem skoro zaczęło zmierzchać, to już najwyższy czas obrać kurs na podpoznańskie Komorniki do Tomiego i Moniki :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wal śmiało!