27 sierpnia 2017

Szkice kredą, czyli rzecz o odkrywce w Chełmie

Po nadspodziewanie owocnym polowaniu na krokodyle ;-) KWB Konin nabrałem apetytu (wiadomo - ów rośnie w miarę jedzenia) na kolejne danie z menu kolei przemysłowych. Tym razem postanowiłem zaserwować sobie kopalnię kredy pod Chełmem. Jakiś czas temu dowiedziałem się w ogóle o jej istnieniu ze zdjęć Krzyśka Jesionka zamieszczanych przezeń na facebookowej stronie Kolejowe Lubelskie. Najbardziej spodobał mi się wręcz księżycowy krajobraz odkrywkowej kopalni oraz niespotykane nigdzie indziej (chyba) małe dwuosiowe wagoniki, z których formowane są króciutkie pociążki (bo “pociągi” to ciut za dużo powiedziane byłoby) dowożące urobek do cementowni. Na około tydzień przed zaplanowanym wyjazdem zacząłem robić porządny research, w trakcie którego przekonałem się, że bez roweru ani rusz. No bo tak: odkrywka leży na południowy wschód od Chełma, a samochodem można dojechać tylko do jej zachodniego krańca “stykającego” się z miastem. Dalej polna dróżka nie nadaje się do jazdy autem (chyba że terenowym, lecz akurat nie miałem takowego pod ręką…). A z kolei drałować z buta na przeciwległy kraniec to ciut za daleko, zważywszy że najpierw jeszcze trzeba by pokonać jakiś kawałek od miejsca noclegowego w mieście (bo wyjazd z założenia zaplanowałem 2-dniowy), no a potem jeszcze wrócić. Zapyta ktoś: “ale po co drałować na wschodni brzeg odkrywki, nie można focić bliżej zachodniego, tuż przy mieście?”. Owszem, można. Jeśli chce się mieć na pierwszym planie tył ostatniego wagoniku a lokomotywę w głębi kadru przesłoniętą “pociążkiem” to jak najbardziej można focić z zachodniego brzegu (byle nie Jordanu…). Tak tam jest to rozwiązane, że stonki nie zmieniają czoła pociągu w zależności od kierunku jazdy, lecz próżne wagoniki pod załadunek pchają przed sobą, natomiast ładowne ciągną ku cementowni położonej na północno-wschodnim krańcu odkrywki. Więc jeśli chce się popełnić zdjęcie z lokomotywą na pierwszym planie to trzeba przemieścić się na wschodni brzeg, a w wersji dla leniwych - przejść od południowej strony z zachodu na wschód przynajmniej połowę długości owej dziury w ziemi. W sumie wyszło mi że do pokonania byłoby z 15 kilometrów jak nic, czyli jak mówię: rower. No i pozostawał jeszcze drugi dzień wycieczki do zagospodarowania. Ale com sobie nań zaplanował dowiesz się, Czytelniku, w dalszej części relacji. W każdym razie na oba dni przydałby się jakiś środek lokomocji. I rower znów mi pasował jak ulał. Niestety, przeglądając “internety” szybko przekonałem się, że na miejscu nie ma opcji wypożyczenia jednośladu. Chełm to za małe miasteczko na atrakcję pt. rower miejski. Tu każdy ma swój jak mu jest potrzebny, a na turystykę miejscy włodarze raczej niespecjalnie kładą nacisk. Trzeba więc przyjechać z własnym welocypedem. Pozostawała zatem kwestia jak dostać się z rowerem do Chełma? Opcja najprostsza: pociągiem. Uśmiechała mi się ona tym bardziej, że niejako “zaliczyłbym” sobie reaktywowaną linię Łuków - Lublin przez Parczew. Nią to bowiem wytyczono trasę objazdową dla pociągów z Warszawy, ponieważ między Dęblinem a Lublinem LK 7 jest całkowicie zamknięta na okoliczność gruntownej modernizacji (de facto budowy nowej linii niemalże od zera). Wprawdzie nie jestem “zaliczakiem”, ale zawszeć to miło przejechać się nową trasą. Tak więc postanowione - jadę pociągiem z rowerem, o ile prognozy pogody będą sprzyjające. Sprawdziłem możliwe połączenia i o dziwo - zarówno pociągi “tam” jak i z “z powrotem” pasowały idealnie. Jak nie na PeKaPe normalnie ;) Oto bowiem rano z Warszawy Zachodniej (w wakacje do pociągów jadących na wschód lepiej wsiadać na stacji początkowej) miałem bezpośredni TLK 12101 o 8:17 (na miejscu o 12:34), a w niedzielę z Chełma TLK 20100 odjeżdża punkt 16 (przyjazd do W-wy Wschodniej o 20:56). Na stronie PKP Intercity można dogrzebać się do planu zestawień pociągów (tym razem akurat VagonWeb zawiódł…), z którego wynikało, że w obu pociągach jest wydzielone miejsce do przewozu rowerów. W połowie tygodnia zarezerwowałem sobie pokoik w miejskim ośrodku sportu i rekreacji (praktycznie zawsze, gdy jadę na low cost’ową wycieczkę bez Justyny, zaczynam szukanie noclegów od MOSiR-ów, bo są tanie i przeważnie w pewnym oddaleniu od większych skupisk ludzkich, typu osiedla mieszkaniowe - zazwyczaj jest cicho). W czwartek spojrzałem na pogodę, bo już w prognozie pojawiła się sobota - szału nie zapowiadano, praktycznie 100% zachmurzenia. Na pocieszenie dominować miały chmury wysokiego piętra, z których nie ma prawa padać. Wolałbym oczywiście słoneczko, ale niech tam - lepiej nie odkładać wyjazdu na później. Zapada jedynie słuszna decyzja: jadę. Pozostaje już tylko kupić bilet. Ha, “tylko”... :( Otóż co się okazało? Ano to, że przez internet mogę kupić bilet weekendowy, ale biletu na rower - już nie. To to jeszcze jednak nic. Poszedłem po pracy na dworzec Wschodni, odstałem swoje w dość długim ogonku (automat numerkowy wziął i zdechł był…), po czym gdy przyszło do kupowania biletów to okazało się, że… pula biletów na przewóz rowerów w pociągu do Chełma wyczerpała się (z Chełma na niedzielę jeszcze były, tylko co z tego…). Zaraz, jaka kurwa pula biletów?? Wydawało mi się, że przynajmniej kiedyś nie było żadnej puli biletów rowerowych, tylko się kupowało i przewoziło rower jak nie w wagonie bagażowym (rety, ile to lat już minęło odkąd wycięto ostatnią bagażówkę…), to w przedsionku koło kibla i już. Ale może i się mylę, nie pamiętam dokładnie. Zresztą z rowerem w trasie dalekobieżnej jechałem tylko raz - w 2002 r. z Wojtasem do Babimostu z przesiadką w nocy w Poznaniu. Do Poznania właśnie w wagonie bagażowym rowerki podróżowały, (my w kuszetce), a z Poznania turlaliśmy się bonanzą. Finalnie wyszło na to, że odszedłem z kasy bez biletów za to cały wkurwiony. Po powrocie do domu jeszcze spojrzałem na procedurę sprzedaży biletów “rowerowych”. Mianowicie jest tam napisane, że bilet można nabyć również u kierownika pociągu przed odjazdem. To mam pytanie: a skąd ów kierpoć wie, czy pula biletów jest wyczerpana czy nie? Załóżmy, że przychodzę 15 minut przed odjazdem, jest jeszcze jedno wolne miejsce i on sprzedaje mi na nie bilet. A potem, na ostatni gwizdek przed odjazdem wpada ktoś z rowerem, kto miał już kupiony bilet wcześniej. Co w takiej sytuacji, hmm? Ktoś nie pojedzie choć obaj mamy bilety? W każdym razie wkurwiłem się porządnie, bo ta sytuacja oznaczała, że albo przesuwam wyjazd o tydzień (ryzykując gorszą pogodę na przykład), albo jadę samochodem przewożąc rower na bagażniku dachowym (całe szczęście, że takowy mam i co jakiś czas korzystam dla uskuteczniania dalszych wycieczek rowerowych). Zdecydowałem się ostatecznie na to drugie rozwiązanie, acz bez entuzjazmu. Chciałem sobie przecież odpocząć od samochodu po całym tygodniu jeżdżenia do pracy, zrelaksować się z piwkiem w podróży itd. A tu dupa! Zasrana “pula biletów”… Cytując klasyka: “Jebać pierdolone PKP wielkim kurwa badylem!” ;-) Czy te barany nie raczą zauważyć boomu na pedałowanie? Summa summarum stanęło na przewiezieniu roweru własnym sumptem, co ostatecznie okazało się lepszym rozwiązaniem - jednak elastyczność wynikająca z poruszania się własnym środkiem transportu jest niezastąpiona (przynajmniej w Polsce…). Pierwszy plus ujawnił się jeszcze zanim ruszyłem w podróż. Mianowicie nie musiałem zrywać się o dzikiej porze, żeby zameldować się na Zachodnim około 8 rano. Dzięki podróży samochodowej, to o tej godzinie mogłem się jeszcze przewalać z boku na bok haha :) Na spokojnie wszamałem śniadanko, wyprowadziłem psy i około 12 dopiero ruszyłem w drogę. Żeby było weselej, prognoza pogody nie sprawdziła się - od rana pięknie przyświecało słoneczko. Po drodze nie zatrzymywałem się nigdzie szczególnie, bo i “nasycenie” liniami kolejowymi byłego zaboru rosyjskiego jest nad wyraz skąpe. W drodze do Lublina przecina się “aż” dwie linie kolejowe - “Trzynastkę” (Krusze - Pilawa) w pobliżu Sufczyna i “Dwudziestkę Szóstkę” (Łuków - Radom) w pobliżu Ryk. Jak na złość akurat gdy przejeżdżałem wiaduktami nad nimi, to jechały pociągi - w przypadku pierwszej z nich były to dwie tamary Grupy Azoty z beczkami w stronę Mińska Mazowieckiego, zaś w przypadku drugiej - niebieska Siódemka Cargo z ładownymi zielonymi węglarkami Bogdanki. Za Lublinem zaczęła jednak psuć się pogoda, nawet zaczęło lekko siąpić (no pięknie, tylko tego brakowało). Na szczęście był to jakiś lokalny wybryk natury, bo przed Chełmem znów się wypogodziło. Ciekawostka: trudno nie zauważyć, że ziemia na polach jest biaława od kredy, miejscami zupełnie biała - jałowa totalnie. Tam do licha, naprawdę płytko tu leży dno praoceanu! Otóż kreda jest kruchą skałą osadową powstałą wskutek nawarstwiania się na dnie obumarłych drobnych żyjątek morskich, a ściślej mówiąc ich wapiennych pancerzyków, i sprasowanych ciśnieniem kilkusetmetrowego, albo i kilkukilometrowego słupa wody. A teraz po tym dnie morza sprzed kilkuset milionów lat jeżdżą traktory orzące tę cieniutką warstwę nieurodzajnej gleby, na której rośnie np. rachityczna kukurydza. Serio, w porównaniu z Mazowszem, którego gleby też nie należą do jakichś szczególnie wartościowych, to na przykładzie owej kukurydzy widać dużą różnicę w wysokości roślin. No ale dość tych agrarnych didaskaliów ;-) Około 15 dotarłem do celu, rozpakowałem się, wtrząchnąłem resztkę prowiantu zabranego na drogę i ruszyłem co prędzej ku dziurze :-)) Mówcie co chcecie na Google - że śledzą, że wiedzą o nas więcej od nas samych i tak dalej… No i dobra, niech se wiedzą. Godzę się na to, bo w zamian mam Google Maps, które tak ułatwiają życie podróżnikom jak chyba nic innego! Dzięki temu nie szukam, nie błądzę, nie kręcę się jak gówno w przeręblu albo jak Żyd po pustym sklepie, tylko łapię za nitkę i idę wprost do kłębka. Bez GoogleMaps to nie wiem czy bym się zdecydował kontynuować jazdę tą dróżką, którą rzekomo miałem dotrzeć do odkrywki. Z początku betonka, potem zwykła bita ścieżka wśród pól - chyba po kilometrze czy dwóch naszłyby mnie wątpliwości czy aby dobrą trasą się poruszam. Ale smartfon mówi jasno - to ta, a nie żadna inna, trasa. I rzeczywiście, w końcu - gdy już mi się wątroba wytrzęsła za wszystkie czasy a płuca odkleiły od opłucnej - wyjechałem wprost na… pustynię. WOOOOOW… Aż mi dech zaparło z wrażenia! Ooo kuuuur*a, jakie to wielkie! Doprawdy kilka grubych kilometrów kwadratowych prawie gołej, białej (no, szarawej) powierzchni wyrobiska rozpościera się pode mną. A hen w oddali, na przeciwległym brzegu zabudowania cementowni – fantastyczny widok, jak nie z tego świata. Nawet powietrze tu

13 sierpnia 2017

Polowanie na krokodyle z KWB Konin

Jakoś nigdy nie ciągnęło mnie koleje przemysłowe. No, może trochę nabrałem ochoty na obejrzenie pól piaskowych na Górnym Śląsku, ale głównie ze względu na pracujące tam gigantyczne koparki, a nie ładowane przezeń pociągi. Niemniej, przez około 20 już lat mikolenia nie znalazłem czasu, aby wybrać się na południe specjalnie w tym celu. Jeszcze mniejszą atencją darzyłem koleje przemysłowe praktycznie odcięte od sieci PKP. Do takich zaliczają się tory kopalni węgla brunatnego w okolicach Konina i Turku. Niby wiedziałem, że one tam sobie są i niejednokrotnie przejeżdżając do lub z Poznania mogłem o nie zahaczyć, ale zawsze było coś ciekawszego do zrobienia. Pracujące tam NRD-owskie lokomotywy EL2 nigdy mi jakoś nie podchodziły, jak patrzyłem na ich zdjęcia w sieci. Ale w końcu nadeszły takie czasy, że praktycznie nie ma już co focić – 99% lokomotyw spółeczek o korzeniach PKP-owskich jest pomalowanych z ohydne niebieskie barwy, na widok których chce mi się rzygać. Owszem, pozostały nieliczne „rarytasy” w tradycyjnych ubrankach ;-) (a nawet ich jakby przybywa, chwalić Pana!) i na facebookowych grupach można śledzić ich przemieszczanie się po kraju, ale to jednak nie to samo co kiedyś – że się wyszło na Warszawę Wschodnią i były tylko zielone, pomarańczowe i żółto-brązowe lokomotywy, żadne tam niebiesko-szare cudaki… Prywaciarze też przeszli już etap dorzynania prawilnych wozów i jeżdżą głównie nowymi lub zmodernizowanymi maszynami – Dragony, Traxxy… – nieciekawymi z mego punktu widzenia. W Cargo nie ma już żadnego zielonego byka (poza rarytasami 003 i 233) do czego to doszło! :( Tak więc w miarę zmniejszania się stadka loków godnych naciśnięcia spustu migawki, coraz łaskawszym okiem zacząłem spozierać na lekceważone dotąd wozy. A jako że wybierałem się do Pyrogrodu w odwiedziny do Tomiego, przeto postanowiłem w końcu nawiedzić po drodze okolice Pątnowa i Konina. Nauczony ostatnio kilkoma prztyczkami w nos, tym razem odrobiłem zawczasu lekcje – poczytałem co i gdzie się znajduje, żeby nie jechać – choć lubię to… – na wariata, bez przygotowania i rozkminiać wszystko w terenie na żywca. Minusem takiej formy eksploracji tematu jest wysokie prawdopodobieństwo pominięcia czegoś najciekawszego, o czym człowiek dowiaduje się dopiero post factum. To rodzi gorycz i frustrację, więc lepiej jednak zgłębiać interesującą tematykę przed wyjazdem, a nie po. Tak też zrobiłem i dzięki temu wiedziałem, dokąd mam jechać i co mnie tam czeka. No, mniej więcej przynajmniej ;-) Niewiadomą pozostawało, czy z racji terminu wyjazdu – długi sierpniowy świąteczny weekend – w ogóle będą jeździły jakieś EL2 (zwane pieszczotliwie „krokodylami”), ale pomyślałem, że to niemożliwe żeby nic kompletnie nie pojechało, bo w końcu apetyt elektrowni na węgiel jest niezaspokojony i nieważne: świątek, piątek czy niedziela. Może ruch będzie ograniczony, ale jakiś tam pewnie będzie. No to w drogę.