29 lipca 2017

ST44-313 z Małkini do Ostrowi Mazowieckiej

Po 3-dniowym wyjeździe na ganiankę za parowozem po Mazurach i Pomorzu, chciałem w sobotę poleniuchować, odpocząć, a w niedzielę wziąć się za sprzątanie solidnie już zapuszczonego domu. Tymczasem w piątek wieczorem kumpel zapodał elektryzującą informację, że delegowany niedawno do Warszawy gagarin 313 jedzie do Małkini. W sobotę rano wyjaśniło się cokolwiek więcej, mianowicie znalazłem info że między Ostrąmęką ;-) a Prabutami Góry (Górami?) linia jest zamknięta i zamiast pociągów osobowych kursują busy. To oznaczało, że towary trzeba przeciągać trakcją spalinową przez Ostrów Mazowiecką. Taki stan rzeczy ma się utrzymać do 13 sierpnia. „Eeeto nie ma co lecieć na wariata” – pierwsza myśl. Tylko niby kiedy później miałbym jechać? W weekend za tydzień przylatuje Justyna na krótko z Anglii, gdzie zbiera materiały do doktoratu (bynajmniej nie równa się to pracy na zmywaku…), więc nie powiem jej „sorry kochanie, ale ja jadę na pociągi, pa!”. Zostawałby więc ostatni weekend objazdów, przy czym zagadką pozostawałaby pogoda i tabor – wcale dziadek nie musiałby już tyrać, może daliby np. turbostonkę „plastika”, co pozbawiałoby sensu wyjazd. Tak więc nie pozostawało nic innego jak zapomnieć o słodkim nicnierobieniu tylko zabrać dupę w troki i jechać. Tym bardziej że kumpel (musi pozostać anonimowy, bo trzeba chronić źródełko informacji z gatunku „tajne/poufne”) od rana rozpoczął  bombardowanie informacjami, jakie to składy czekają w Małkini na przeciągnięcie. No, nie mogłem pozostać na to obojętny! Do rozważenia pozostawało tylko, co zrobić z psami? Stwierdziłem, że a co mi tam – jadą ze mną. No bo raz, że mało je widzę w tygodniu z racji pracy; dwa – odpada problem z wieczornym sikaniem (musiałbym zacząć wracanie około 18 żeby na 20 najpóźniej być w domu i iść na spacer). A co jak właśnie wtedy goniłbym pociąg w cieplutkim zachodzącym pomału słoneczku – no przecież nie odpuściłbym go, bo psy zeszczają się w domu; i trzy – bardzo miło wspominam wcześniejsze dwa wyjazdy na pociągi z Gackiem (wtedy Kluchy jeszcze nie mieliśmy) do Lubicza oraz Szczutowa, mimo pewnych niedogodności związanych z wożeniem czworonożnego przyjaciela. Nie spieszyłem się jakoś bardzo, bo i tak wiedziałem, że na odjazd pierwszego pociągu z Małkini nie zdążę za Chiny Ludowe. Z Ostrołęki gagar miał później jechać luzem do Ostrowi po próżny skład oczekujący na ściągnięcie do Małkini. A to miało nastąpić dopiero koło godziny 15. Tak więc nie było pośpiechu. Podczas moich przygotowań do wyjazdu zadzwonił NadSZYSZKOwnik z pytaniem co robię? „Jadę do Małkini na gagara - ja mu na to. „O, ja też!” I zaproponował żebym się doń dosiadł to będzie raźniej. Chętnie na to przystałem zwłaszcza żeśmy się wieki już nie widzieli. Sorry psy – musicie zostać, siła wyższa. Jeszcze tylko szybkie wypuszczenie bassetów do ogródka na małe psi-psi i do maksymalnie 23 pęcherze powinny wytrzymać. Czyli można walczyć z Gagarinem spokojnie do zachodu słońca. Podjechałem samochodem do wyznaczonego przez Pitera punktu zbornego na Zabranieckiej u jakiegoś tam jego kolegi z pracy, przesiadłem się do jego służbowej furki i przed 12 ruszyliśmy do Ostrowi. Nie wiem czemu, ale Piter obrał kierunek na Radzymińską i Marki zamiast kierować się Strażacką w stronę Rembertowa i dalej przebudowywaną (wreszcie, po ilu latach oczekiwania!!) Żołnierską. Efekt był taki, że najpierw – koło OBI – utknęliśmy na skrzyżowaniu celem przepuszczenia pielgrzymki (co ciekawe, kierującej się w stronę Marek, podczas gdy Częstochowa jest w przeciwnym kierunku), a potem w regularnym korku, bo przecież sobota, wakacje, tłumy walą nad Zalew Zegrzyński czy dokąd tam jeszcze. No ale przynajmniej mogliśmy się nagadać do woli za te wszystkie miesiące, podczas których się nie widzieliśmy. Za Słupnem korek wreszcie się skończył i można dymać ile fabryka Peugeota dała. Im bliżej Ostrowi tym bardziej ponaglające sms-y od kolejnego naszego źródełka informacji – a to że gagar już dotarł do Ostrowi (a my jeszcze 50 kilometrów od miasteczka), a to że manewruje itd. Zaczynamy zastanawiać się, czy nie przeorganizować naszego planu zakładającego przyjazd do Ostrowi i od razu nie jechać aby na jakiś motyw? Ostatecznie jednak stawiamy wszystko na jedną kartę – walimy do Ostrowi. I to była słuszna ta koncepcja, gagarin jeszcze stoi i mruczy podpięty do zaskakująco długiego składu węglar. Skąd one się tu wzięły w ogóle? Wyglądają jak zwrot próżnego węglarza z Ostrołęki, tylko czemu nie dojechały od razu do Małkini, po co ten przystanek w Ostrowi – tego pewnie już się nie rozwikła. Lokomotywa stoi z trzema zapalonymi światłami, więc Piter od razu chce jechać na motyw gdzieś poza miasto. Przekonuję go jednak żeby walnąć mu fotę na stojaka, bo przynajmniej można poczekać aż słonko wyjrzy zza chmury. Tych jest dużo, więc już wiem co będzie dalej z moim foceniem pociągu w biegu… Podczas gdy my idziemy w stronę gagarina, odeń ku nam zmierza inna grupka focistów, wśród których rozpoznaję Krzyśka Newlacila. Witamy się więc, bo i on mnie rozpoznał, jak również z pozostałymi jego towarzyszami. Chłopaki pytają czy dopiero zaczynamy, skoro nie widzieli nas w drodze wcześniej – ani gdy gagarin ze stonką ciągnęły wcześniejszy pociąg z Małkini, ani teraz, gdy ST44 luzakował solo do Ostrowi. Przytakuję, a Krzysiek na to, że oni właśnie pomału kończą. Kończą? Jak kończą?! Przecież dopiero godzina 14, środek dnia. No ale nie wnikam, może praca wzywa albo inne obowiązki. W każdym razie, jak się później okazało, coś mi tu Krzysiu naściemniał, bo „walczyli” do samego końca, acz niespodziewanie przedwczesnego. Lecz nie uprzedzajmy faktów. Dobra, dziabnęliśmy gagarka-mruczka :-) na postoju i ruszamy na szlak. Czyli na najlepsze, w mojej skromnej opinii, miejsce, jakim jest okolica mostu nad rzeczką Brok we wsi Niegowiec. Na pociąg jadący do Małkini miejscówka oferuje „eskę”, wprawdzie dość mocno rozciągniętą, niemniej jednak dwa łuczki są, a to na tej linii raczej rzadkość. Pociąg nie każe nam długo na siebie czekać, wkrótce z oddali daje się słyszeć trąbę grającą basem co i rusz na licznych leśnych przejazdach. 
- Wyjdzie – stwierdza Piotrek obserwując przemieszczającą się po niebie chmurę zasłaniającą słońce. 
Faktycznie, wychodzi. Pociąg zdaje się być już całkiem niedaleko. Tymczasem plener zaczyna nabierać pięknych barw w miarę jak chmury cień odpływa sobie w dal. „Czyżby piotrkowy fart przebił mój niefart do zacienionych kadrów?” – zastanawiam się w myślach, niedowierzając. - No dobra, dawać tu tego pociąga szybciej! – domagam się na głos, bo już widzę następnego baranka na nieboskłonie zmierzającego nieuchronnie ku słonku żeby go zakryć. Tadaaamm! I oczywiście gdy pociąg wyłania się z łuku, w tym dokładnie momencie barwy gasną :-( Mija nas, wjeżdża na most, my wsiadamy do samochodu i słońce wychodzi – i jak tu się nie wkurwiać? Aha, słowo a propos mostu: doczekał się WRESZCIE należytego remontu. Podczas paru poprzednich wizyt w tym miejscu na fotach, przeprawa straszyła swym totalnym zardzewieniem. A teraz jest opleciony pajęczyną rusztowań, po których skaczą pająki-malarze ;-)) Most jest już pomalowany czerwoną od minii farbą podkładową, ufam że wcześniej został wypiaskowany. Oby tylko komuś nie strzeliło do łba walnąć mu ostateczny kolorek w rodzaju ‘oczojebna’ żółć albo na niebiesko! Ma być prawilnie szary i basta :-) Pociąg nasz wcale nie toczył się z mozołem koło za kołem, toteż postanowiliśmy walnąć go tylko w jednym jeszcze miejscu przed Małkinią. W zasadzie nie ma tam co filozofować – linia jest prosta jak drut i widoczki z przejazdów są mniej więcej powtarzalne. Więc jedziemy na ostatni przejazd przed stacją docelową. Sytuacja ze słońcem oczywiście powtarza się – słońce jest, pociągu nie ma. Pociąg jest, słońca nie ma. Żeby jeszcze bardziej mnie podkurwić wredna chmura zaczyna odsłaniać cień  z ostatnich wagonów czoło składu pozostawiając jednak ciemne. Wrrrr… Pocieszam się na siłę, że w sumie bezmotywie i mało ciekawy skład niebieskich węglarek – ale to oszukiwanie samego siebie i jestem tego w pełni świadom. Piotrka natomiast nic nie rusza, jemu to wsio rawno – takie przynajmniej sprawia wrażenie, bo jest zawsze uśmiechnięty, co podziwiam w nim od… ilu to już lat? Siedemnastu, jak dobrze liczę, bo poznaliśmy się w nocnym pociągu z Działdowa przez Brodnicę, Grudziądz, Wierzchucin, Czersk do Chojnic na imprezę Pawła Pleśniara i PTMKŻ do Przechlewa. Jak ten czas leci… No, w każdym razie Piter zadowolony cały, a ja ze spuszczonym nosem na kwintę jedziemy do Małkini zobaczyć co tam czeka na zabranie przez naszego „dziadka” do Ostrołęki. Na grupie „ostrołęckiej” jest już oczywiście nasz uciekinier schowany za ładownymi talbotami. W skrytości ducha liczyłem na jakieś gruszki, bo kolega-informator wspominał, że mogą takowe pojechać. Może i tak, ale nie dziś i nie dla nas takie rodzyny. Gruszki, owszem, są. Nawet dwa ich sznury (do jednego jeszcze nawet podpięty jest byk), lecz stoją po „większej”, nazwijmy ją białostocką, stronie stacji. Jeszcze nie przemanewrowano z nimi na część południową „ostrołęcką”. A tak w ogóle, to układ małkińskiej stacji uważam za skrajnie debilny! Przepraszam, ale na jakiego wała grupę torów z których ruszają składy towarowe, a kiedyś także pasażerskie, do Ostrołęki usytuowano po południowej, zamiast północnej, stronie stacji?? Gdzie tu sens i jakiś pomyślunek? Taki kretyński układ ma same wady i żadnych zalet. No bo tak: żeby wjechać/wyjechać z nich trzeba przeciąć tory na Białystok. W tym celu zbudowano wiadukt nad nimi. Nie byłby on w ogóle potrzebny, gdyby tę część stacji zbudowano po stronie północnej. Po drugie, pociągi jadące od wschodu (jak wspomniany byk z gruszkami) nie mogą w ogóle na nią wjechać, nie ma takiej fizycznej możliwości! Konieczne są nie takie wcale proste manewry – trzeba składem wyjechać w stronę Tłuszcza za zachodnią głowicę i po przestawieniu rozjazdów wepchnąć pociąg na część „ostrołęcką”. To po pierwsze, blokuje stację, a po drugie rodzi ryzyko wypadku podczas pracy manewrowej na tych „kulfonach” nieremontowanych od wojny chyba. Wystarczy że któraś oś wagonu wyskoczy na rozjeździe i klops – linia na Białystok i Warszawę zablokowana na wiele godzin! Czy w tym kraju ktoś w ogóle myśli, hellloooł. Jeszcze jakby tego mało, na miejscu zobaczyliśmy, że z całej grupy „ostrołęckiej” zdatne do użytku pozostały już tylko dwa tory. I oba były akuracik zajęte. Co to oznaczało? Ano to, że nasz „dziadek” nie mógł oblecieć talbotów, które miał do zabrania do Ostrołęki. Najpierw musiał udrożnić sobie tor, na którym sam stał z dopiero co przyprowadzonym pociągiem z Ostrowi. W tym celu musiał wyjechać kawałek w stronę Tłuszcza poza zachodnią głowicę, po czym zepchnąć węglarki na część „białostocką”. A ponieważ akurat na stacji był „ruch jak na Marszałkowskiej” to stał i czekał na okienko pomiędzy kiblami, TLK-ami i towarkami przelatującymi co rusz przez stację. Trwało to i trwało, że zdążyliśmy pojechać do Stokrotki na zakupy, wrócić, zjeść i popić („czarami” w moim przypadku). Dobra, w końcu trąbnął uprzedzając, że manewry czas zacząć. Ustawiliśmy się nieopodal przejazdu prowadzącego od drogi wzdłuż torów do dworca (kolejny debilizm – szlabany uniemożliwiają dojazd samochodom, autobusom do stacji gdy akurat pociąg się przetacza…) koło bazy torowców. Chciałem uchwycić w kadrze starą budkę dróżnika, oczywiście zamkniętą na cztery spusty, zanim ją zburzą. Czy muszę dodawać, że nawet teraz słoneczko postanowiło odmówić współpracy? Nie muszę. Odmówiło. Bynajmniej nie ostatni raz. Ja jednak chyba muszę znaleźć sobie jakąś nową pasję fotograficzną, coś bardziej stacjonarnego. Może kwiatki na przykład? Można poczekać na dobre światełko, nie odjadą donikąd. Ale już motylki odpadają, smuteczek ;-) Znów cały wkurwiony idę za Piotrkiem, któren słusznie zaproponował wejście na kładkę nad torami. Z tym że najpierw jeszcze odwiedzamy przydworcowy sklepik z lodami na poprawę humoru. Manewry trwają i trwają, że nie ma obawy aby nas coś ominęło – takie to „mądre” rozwiązanie tam jakaś tęga głowa PeKaPowska wymyśliła kupę lat temu. Do pełni tragedii warto dodać, że obsługa rozjazdów jest w pełni manualna – jak za króla Fiuta. Biedna pani zwrotnicza lata jak kot z pęcherzem i wachluje „bułami”. XXI wiek, a tu skaczą z kluczami po zwrotnicach. Boszsz, co za degrengolada! Jeszcze żeby to była stacja gdzie pociąg pojawia się raz na dzień, jak np. w Lipnie na JSL, to bym zrozumiał. Ale tak się akurat sympatycznie składa, że – jak zapewne wierni czytelnicy wiedzą z poprzednich relacji – w Lipnie jakiś czas temu zbudowano LCS, komputery, bajery – pełna automatyka. Tylko… pociągów ni ma! Tu zaś są i to w dużej liczbie, ale co tam – niech biegają po torach noc nie noc, zima nie zima – grunt to dbać o kondycję fizyczną pracowników, hartują się, rozwijają bicepsy – tylko im to na zdrowie wyjdzie. OK, dość tych czarnych żarcików. Akurat gdy kończę drugą i ostatnią gałę piZdacjowych, Gagarin pod nami również finiszuje z manewrami wpasowując węglarki pomiędzy dwa składy gruszek. Słońce nie zaszło, alleluja! Chyba se ów ewenement kredą w kominie zapiszę dla pamięci :-)) A, byłbym zapomniał wspomnieć, że w międzyczasie słyszeliśmy na radiu rozmowę dyżurnych z Małkini i Ostrowi uzgadniających przejazd czegoś z północy na południe. Doszliśmy jednak do wniosku, że nie ma się czym podniecać, bo to na pewno stonka luzem do pomocy gagarowi (mieliśmy rację). Ale po co o tym wspominam? Żeby oczywiście – jak to ja – pomarudzić, ponarzekać ;-) No bo szlag mnie kurde trafia na takie wyprawianie pociągów „na gębę”! Nie po to chyba rozwijano przez dziesięciolecia coraz to wymyślniejsze systemy zabezpieczania ruchu pociągów żeby teraz opierać się wyłącznie na rozmowie przez telefon sprowadzającej się w gruncie rzeczy do: „Halinka, no jak tam wolny tor do ciebie?”. Ja pierdolę, co tu się kurwa, odpierdala?! Oczywiście, takie słowa nie padły, wszystko odbywa się formalistycznie z numerami pociągów i tak dalej, ale ostatecznie w utwierdzaniu wolnej drogi dla pociągu takiego a takiego NIE biorą udziału żadne, podkreślam ŻADNE, systemy kontrolujące pracę ludzi i ewentualnie zapobiegające ich błędom. Sorry, ale w takiej sytuacji moim zdaniem nie ma co stawiać pytania, czy dojdzie do katastrofy kolejowej, tylko kiedy… :-((( Szczekociny, jak widać, niczego nie nauczyły (przy czym tam doszło nawet do sytuacji gorszej, bo ludzie uznali że urządzenia się mylą, nie oni - rozmawiający ze sobą przez telefony…). No, ale czas odgonić czarne myśli, bo trzeba obczaić jakiś motyw na pociąg, gdy już w końcu raczy ruszyć. Stwierdziliśmy zgodnie, że wracamy na poprzednią miejscówkę, bo jest o wiele bardziej zacna na pociąg z Małkini niźli zmierzający ku niej z Ostrołęki. Łuczek z drzewkami robiącymi za tło i dobra je. Piter przejechał przez przejazd i pojechał jeszcze kawałek żeby zawrócić. Akurat w prawo odbijała jakaś dróżka, przy której moją uwagę zwróciła postPRL-owska rzeźba z blachy w szczerym polu. Baaardzo lubię znajdować takie zapomniane artefakty. Więc nie mogłem przepuści okazji żeby ją sobie sfotografować. Ba, wcisnąłem Piterowi aparat żeby mi zrobił zdjęcie z tym „czymś”. I słońce nie zaszło hi hi hi. Według słów Piotrka niedaleko stąd „za komuny” była fabryka eternitu, do produkcji którego – gdyby kto nie wiedział – stosowano azbest. Wygooglałem sobie, że fabryka nazywała się „Izolacja” (takich “Izolacji” było zresztą w PRL-u mnogo), a teraz właścicielem zakładu jest Rockwool i produkuje wełnę mineralną. Najprawdopodobniej jestem za tępo ciosany na sztukę, bo zawsze jak widzę coś takiego to zadaje sobie pytanie: „co autor miał na myśli?” ;-) I niestety podejrzewam, że ów artysta miał łeb pusty jak wnętrze tej blaszanej niby-rzeźby. A swoją drogą aż nieprawdopodobne, że złomiarze nie „sprywatyzowali” tej bądź co bądź kupy metalu stojącej in the middle of nowhere! Po szybkiej sesji zdjęciowej wróciliśmy na przejazd i rozpoczęło się oczekiwanie. Na szczęście nie trwało to długo, nawet nie zdążyłem skończyć konsumpcji paczki krakersów do piwa. No i znów kierujemy błagalne spojrzenia w niebo – zajdzie, nie zajdzie? Skład wyłania się majestatycznie zza łuku (nie zachodzi), strzelam go na możliwie najdłuższym zoomie, zbliża się (zaczyna zachodzić, cień zbliża się do pociągu), strzelam go skracając ogniskową. W motywie zasadniczym czoło lokomotywy oczywiście już wjeżdża w strefę mroku, ale nie lamentuję tym razem, bo w sumie bardziej podobają mi się te kadry na ‘trelemorele’, jak to się kiedyś mawiało na wyprawach Delegatury… Z następnym ‘fotostopem’ nie ma co kombinować – wybór jest prosty: most. Choć Piter trochę kręci nosem, że te rusztowania i nowy kolor, lecz przekonuję go że tym wartościowsze zdjęcie będzie za ileś tam lat. Zresztą, co tam motyw… W tym miejscu po prostu widok na nadjeżdżający pociąg jest, no inaczej trudno to wyrazić wystarczająco adekwatnie: nie do wyjebania! Widać go hen heeeen daleko jak wyłania się z łuku, potem praktycznie cały czas od czoła gdy zjeżdża z małego wzniesienia ku nieco niżej położonemu mostowi (wiadomo, dolinka rzeczki) i za nim już przed aparatami focistów wygina się w kolejnym łuczku. Miejscóweczka MIODZIO! Zawsze tam zaglądałem, zaglądam i będę zaglądał podczas kolejnych ewentualnych wycieczek chociażby dla samego oglądania nadjeżdżającego składu. Piękny spektakl :-) W tym konkretnym przypadku kadr dodatkowo uatrakcyjniali panowie malujący most, którzy na widok zbliżającego się pociągi poczęli co prędzej zwijać do samochodu pędzle wałki i wiaderka z farbkami :) Naturalnie dopóki pociąg był daleko słonko przyświecało, lecz gdy przejechał przez most… ech, po co w ogóle wspominać? Toć wszystko widać na zdjęciach :-( Następny ‘fotostop’ mieliśmy uprzednio zaplanowany przy dawnym przystanku osobowym Biel, ale pociąg cosik zwolnił (pod górkę trochę jakby tam miał wyjeżdżając z dolinki Broku?), bo gdy tor zbliżył się do drogi (albo droga do toru), to jeszcze nie było go widać, a spodziewał się zrównania naszego dzielnego bolidu z wagonami. No ale skoro ich nie widać, to znaczy że zostawiliśmy je w tyle, niemożliwe żeby nas wyprzedziły – w końcu 3200 ton robi swoje. Tak więc operatywnie zatrzymaliśmy się na pierwszym lepszym przejeździe, byle tor był bliziutko drogi i dało się bez wariactw doskoczyć do Biela. Cisza. Hmm, ki diabeł? To że składu nie widać to OK, ale że go jeszcze nie słychać to już mniej OK. Rodzi się podejrzenie, że go JUŻ nie słychać… Ale nie, po paru sekundach niesie się tak kochane basowe NNUUUMMMM po lesie (313 ma pierwszorzędną trąbę, a nie jakąś tam wykastrowaną piszczałkę). Piter trochę kwęka, że nie ma słonecznego miejsca na dłuższej ogniskowej, bo drzewa rzucają cień na tor. Owszem, ale ja się tym nie martwię, bo biorę poprawkę na wysokość Jego Wysokości i domyślam się, że będzie oświetlony ładnie. W końcu widać, że cień na tor rzucają same czubki sosen a dalej trawa jest oświetlona. I – co najważniejsze – będzie oświetlona, bo w zasięgu wzroku nie ma żadnego pierdolonego uroczego białego chmurka-baranka, który nalezie na słońce w kluczowym momencie. Choć raz!! Dobra, zwierz się zbliża, więc bierzemy go na muszkę. Uuu, ciężko mu to idzie. Prędkość mizerna, no oko nie więcej niż 15 km/h mu daję. No, ale grunt że ciągnie. I na plus mu zapisuję, że nie dymi jak parowóz, z tłumika w atmosferę wali głównie gorące powietrze i niewiele w sumie spalin. Wygląda zdrowo. Jakżeż się pomyliłem… No ale póki co fotki wychodzą wspaniale w ciepłych promieniach popołudniowego słońca – nie mogłoby tak być cały czas, na psa urok? Piter też cały rozpromieniony, że prawie cały czas czoło było ładnie oświetlone :) Przy takiej jego ślimaczej marszrucie przeganiamy go już po jakichś 300 metrach odkąd nas minął i bez żadnego stresu meldujemy się w Bielu. Jest nawet czas żeby pokombinować z ustawieniem się. A motywik zacny, bo między drogą a torem ciągle stoją dwa różowawe postkolejowe budyneczki przystanku – szalety i drugi większy nieco, może chlewik? Bardzo przyjemne i warte uchwycenia na zdjęciu z gagarem w prawilnym malowaniu. Kto wie, a nuż komuś w PeKaPie strzeli zaraz do łba żeby zburzyć te klimatyczne konstrukcje? Albo lokalnej sierści nagle przydadzą się cegły, dachówki czy to tam jeszcze? Gagarek już nieco żywiej pomykał po bardziej płaskim terenie, ale też nie jakoś przesadnie prędko. Bardzo dobrze, zdąży się go jeszcze walnąć przed Ostrowią. Kierujemy się na wiadukt w ciągu ul. Armii Krajowej (tuż za wiaduktem przemianowanej na Zambrowską). Uuu, ładny widoczek z góry. Jak to możliwe, że wcześniej tu nie fociłem? Pewnie jednak większym magnesem był położony niedaleko kształtowy semafor wjazdowy. No, ale dość już fotek z nim, teraz landszaft z wiaduktu. Słonko znów współpracuje, to już trzeci motyw z rzędu – normalnie SZOK! I, patrząc po rzednących na wieczór chmurkach, będzie dobrze w dalszej drodze do Ostrołęki. No to odbijemy sobie wcześniej przełykane gorzkie pigułki! Miałem trochę obiekcje, czy przez ten postój na wiadukcie aby na pewno damy radę przebić się przez miasto i zameldować się przed pociągiem na przejeździe drogi 627 między wsiami Stok i Jelenie. Szczególnie, że warto pamiętać o dwóch fotoradarach ustawionych przed tablicą z końcem terenu zabudowanego Ostrowi. Po szybkiej sesji zdjęciowej NadSZYSZKOwnik wrócił do auta żeby zawrócić, a ja jeszcze pofociłem skład „od dupy strony” na łuczku przed wjazdem na stację. Manewrując samochodem Piotrek usłyszał na radiu, że skład zostanie na chwilę zatrzymany w Ostrowi celem pobrania rozkazów na dalszą drogę do Ostrołęki. Informacja ta skłoniła mego szofera do zajechania na stację – mimo mych nieśmiałych protestów – celem dziabnięcia zdjęć z podanym semaforem wyjazdowym. W myślach już się pożegnałem z foteczkami przy wspomnianym przejeździe za miasteczkiem, lecz Piter upierał się że i tak zdążymy. Sęk w tym, co mu zaraz pokazałem, że aby wydostać się spod stacji z powrotem na drogę do Ostrołęki trzeba uprzednio jeszcze wbić się w korek samochodów jadących od strony Łomży. A to oznacza ‘bye bye’ pociągu na klimatycznym przejeździe. Mam tam w sumie ST44-700 z gruszkami, także o niebo lepszy skład, płakać po tych niebieskich talbotach nie będę. Dobra, kerownik wycieczki chce wyjazdowy – niech będzie. Ja tam, po trzech czy czterech 500-ml porcjach chmielowych czarów (które w końcu [lepiej późno niż wcale!] przyniosły pożądany efekt rozpłynięcia się chmur), mam zasadniczo wyjebane gdzie będziemy go dalej pstrykać. Gorzej, że przegapiamy skręt do stacji pod wyjazdowe i trzeba nawracać. W małą konfuzję wbija mnie widok składu niebieskich cystern na bocznicy. Jednak gdy podjeżdżamy bliżej okazuje się, że cysterny nie są wagonami, lecz cysternami stacjonarnymi. I zawierają – jak głosi napis na nich - roztwór saletrzano-mocznikowy. Nawóz znaczy. Ciekawe, że nie widać żadnej ochrony w pobliżu. Może puste? Grunt, że ‘zdanżamy’ przed naszą zwierzyną, bo widać ją w oddali jeszcze przed nastawienką wykonawczą. Czyli dopiero co minął podany wjazdowy. Przelot podany, nic tylko czekać grzecznie aż nas minie. Wtarabaniam się na betonowy słup latarni z takimi wąskimi ‘oczkami” w sam raz na wsadzenie weń buta nieco na skuśkę. Tak więc wiszę jak małpka na palmie, a gagarin wcale się nie przybliża – co znowu?! W końcu mi nogi ścierpły i zlazłem. Dociera do nas brutalna prawda, że skład ewidentnie stoi i nie może podjechać na stację z położonego nieco niżej „siodełka”. I co teraz? Przez teleobiektyw widzę, że lokomotywa zatarasowała przejazd koło nastawienki. Ale po kilkunastu minutach skład nieco cofnął, bo przed czołem gagarina zaczynają przejeżdżać samochody. Kurwa mać! Zachciało się zatrzymywania ciężkiego jak skurwysyn składu z 44-letnią lokomotywą dla przekazania jakichś durnowatych rozkazów na zapewne niedziałające gdzieś SSP, tak jakby nie można ich było podyktować przez radio! W mordę, żeby nie ta wizja zatrzymania, to by mechanik nie przyhamowywał zawczasu i podjechałby z palcem w dupie. A tak przedobrzył (może nie znał profilu linii aż tak dobrze?) i go górka pokonała. Albo też coś się nagle sklopsowało w maszynie, która niby wcześniej tak ładnie i  „zdrowo” szła? Podjechaliśmy bliżej porobić zdjęcia z semaforkami wyjazdowymi na Małkinię. Między nimi a lokomotywą krzątała się grupka od kol. Newlacila, która to niby około południa miała już niby kończyć walkę… Trochę nam przeszkadzali w foceniu, ale byłem już wystarczająco podkurwiony prawdopodobnym końcem ganianki żeby jeszcze tym potęgować swój już i tak zjebany nastrój. Mechanika w kabinie gagarina nie widać, ani chybi próbował tchnąć weń życie. Tymczasem na radiu bezskutecznie próbowała z nim porozumieć się dyżurna żeby dowiedzieć się co jest grane. Lokomotywa co rusz gasła a mechanik odpalał ją (chyba z drugiej kabiny), lecz gdy próbował ruszyć – silnik gasł. I tak w kółko przez ponad godzinę: odpalanie, chmura dymu, popracowanie na wolnych obrotach, próba wejścia na pozycję i zdechł pies. W końcu mechanik poinformował dyżurną, że nie dadzą rady podjechać. Ta z kolei porozumiała się z Małkinią zgłaszając, że szlak zablokowany przez zdefektowany pociąg i zrzuciła podany semafor. Nic tu już dalej było po nas, czas najwyższy zbierać dupy w troki z powrotem do domów. A słoneczko złośliwe przyświecało już nieprzerwanie w „złotej godzinie”…
PS. Następnego dnia gagarin cudownie zmartwychwstał i dziarsko pomykał z dużo lepszymi składami gruszek przy totalnie bezchmurnym niebie. A ja w robocie... W poniedziałek 7 sierpnia zamknięto szlak przez Ostrów z uwagi na remont mostu na Broku. Tak więc tyle z tego dobrego, że nie czekałem z wyjazdem na lepszy czas. Bo tak to nie miałbym nawet tych zacienionych zdjęć. A swoja drogą, to naprawdę tęgie mózgi wymyśliły, żeby jednocześnie zamknąć obie linie prowadzące do ostrołęckiej elektrowni…

1 komentarz:

  1. Witam, z chęcią Panu opowiem genezę układu torowego stacji Małkinia jak się zmieniał, modyfikował i dlaczego tak wyglądał aż do czasów obecnych. Mogę też Panu poopowiadać o "Izolacji" chociaż tak naprawdę to "ZWAC" - Zakład Wyrobów Azbestowo-Cementowych produkował eternit. Izolacja produkowała wełnę mineralną. A te "metalowe cosie z postPRLu" to... Jak Pan chce i to Pana interesuje to zapraszam do kontaktu. Możemy się nawet umówić w Małkini celem odbycia kolejowej wycieczki pieszej po stacji i okolicach. Jest co opowiadać :). Pozdrawiam :) moonrun@wp.pl

    OdpowiedzUsuń

Wal śmiało!