23 lutego 2012

Operacja "Kadziowóz"

Od jesieni 2011 r., kiedy to pojawiła się informacja o przedelegowaniu 4 sputników do Legnicy, strasznie chciałem tam pojechać, gdyż po pierwsze już bardzo dawno nie widziałem moich ulubionych elektryków w jedynie słusznych pkp-owskich barwach, a po drugie ten rejon Dolnego Śląska mam najsłabiej rozpoznany. W końcu po trzecie i najważniejsze – chciałem zobaczyć na własne oczy wylewanie płynnego żużla z kadziowozu. Tak więc gdy Justynka zaproponowała wyjazd na otwierającą sezon wystawę psów do Głogowa, zgodziłem się z wielką ochotą. Operacja „kadziowóz” była żelaznym punktem programu, bez zrealizowania którego wyjazd byłby kompletnie nieudany. Dlatego na kilka dni przed wyjazdem nawiązałem kontakt z Łukaszem Białowem vel. „Łuki”, którego zdjęcia z legnickiej huty widziałem wcześniej na fotogaleriach kolejowych. Łukasz chętnie udzielił mi odpowiedzi na kilka pytań, jak również wyszedł z inicjatywą wspólnego focenia na hutniczym zwałowisku :) Jak się później okazało, było to dla mnie wprost bezcenne... Na marginesie taka refleksja: już strasznie dawno nie zgadywałem się przez internet z nieznanym wcześniej osobiście MK, dlatego myślami cofnąłem się o jakieś 12 lat, gdy tym sposobem zaznajamiałem się z Jaroszem czy też z Ciemnym. Faaaajnie, odmłodniałem troszeczkę :) Wyjechaliśmy już w środę, nieco dłuższą trasą niż wprost przez Leszno (bo tą mam już obadaną do znudzenia), a mianowicie przez Łódź, Sieradz i Ostrów Wielkopolski. To nie była słuszna koncepcja, bo ruch na drogach krajowych był bardzo duży, skutkiem czego jak utknęło się za konwojem TIRów, to nawet nie dało się za bardzo wykorzystać rakietowego przyspieszenia KIAneczki. W efekcie 480 km pokonaliśmy w dramatycznym czasie około 9 godzin ze średnią prędkością 50 km/h – już dziś gratuluję kibicom na EURO 2012 przemieszczającym się między Wrocławiem a Warszawą. Jedyny plus, że spalanie wyniosło 5,6 litra na sto kilometrów. Dla porównania, drogę powrotną krótszą o 30 km, w większości powiatówkami („żółtymi” drogami) przez Jarocin, Turek, Łęczycę, przejechałem aż o 3 godziny szybciej! Na nocleg do gospodarstwa agroturystycznego „Amazonka” we wsi Ostaszów (a właściwie Łężce) koło Przemkowa dotarliśmy niewiele przed północą, toteż o porannym zerwaniu się na foty nie było mowy – musiałem odespać zmęczenie podróżą. Przy okazji, nie polecam miejscówki – warunki okazały się znośne, aczkolwiek nieco zbyt spartańskie, choć za cenę 35 zł od osoby trudno znów wymagać luksusów. Na zdjęcia wygrzebałem się dopiero około godziny 11. Za cel obrałem oddaloną o niespełna 60 km stację Jerzmanice Zdrój, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa istniała szansa spotkania ET21. Wprawdzie nie wiedziałem z jakimi składami miałyby się tam kanty z Legnicy zapuszczać, ale nie dociekałem przed wyjazdem chcąc dowiedzieć się tego na miejscu. Jechałem sobie niespiesznie, zahaczając po drodze o różne ciekawe miejsca, jak np. o dawną stację Wilkocin na rozebranej linii Rokitki – Kożuchów, gdzie popełniłem zdjęcie niewielkiego ceglanego dworca z rosnącymi przy nim solidnymi ośnieżonymi dębami. A wszystko to w pięknym słoneczku, które akurat w czwartek postanowiło wyjść zza chmur po kilku tygodniach pochmurnego niżu. W drodze do Chocianowa zajechałem jeszcze do Jakubowa Lubińskiego, ale tu przydworcowa okolica nie była tak urokliwa, niemniej dokumentalna fotka została cyknięta. Drzewka na starotorzu od czasu rozbiórki linii zdążyły osiągnąć już koło 5 metrów wysokości... W Chocianowie powinienem skręcić w prawo na Chojnów, ale tu również chciałem oblookać sobie stację, więc skręciłem na Polkowice. Na rozstaju dróg dosłownie opadła mi kopara, oto bowiem moim oczom ukazał się wielgachny pałac z imponująca wieżą i hełmem. Ratusz dużego miasta wojewódzkiego mógłby się w takiej budowli spokojnie zainstalować! Niestety, pałac przedstawia sobą obraz nędzy i rozpaczy – jest kompletną ruiną. No, może nie do końca kompletną, jest bowiem chyba szansa, że nie zawali się pod własnym ciężarem. Nadzieję taką daje pokrycie budowli nowym dachem, więc przynajmniej od góry nie będzie zaciekał – ale kto wie, ile lat lała się do środka woda, gdy dach zapewne był dziurawy jak szwajcarski ser? Wojna i PRL zrobiły swoje :( Miejmy nadzieję, że z czasem ta perełka architektury zostanie odrestaurowana, czy to za pieniądze Ministerstwa Kultury, czy też prywatnego sponsora wspomaganego dotacją resortu. Kilka kolejnych pałaców widzianych przeze mnie podczas wycieczki daje taką nadzieję. Ale o tym później. Tymczasem znalezienie stacji wcale nie okazało się takie proste, choć z dość daleka widać wieżę ciśnień. Szukając dworca przejechałem obok jakiejś stareńkiej fabryki, wyglądającej na pierwszy rzut oka o wiele ciekawiej niż warszawski Norblin. Zauważyłem skrzyżowane młoty, czy też kilofy, więc w pierwszej chwili pomyślałem że to była jakaś mała kopalnia, choć nie zauważyłem szybu i windy (mógł zostać zlikwidowany wiele lat wcześniej). Jednak jak później przeczytałem w Wikipedii mieściła się tam huta żelaza „Maria”, a dziś działa jako Fabryka Urządzeń Mechanicznych „Chofum”. W końcu trafiłem na dworzec, ale mnie rozczarował – niewielki, pomalowany na wyblakłe bordo, kilka szyldów reklamowych. We wnętrzu mieści się gabinet fryzjerski.
Ciekawiej za to było na torach, które ostały się nie wiadomo po co. Otóż na torach ustawiono ule! Śmieszno i straszno to to wyglądało zarazem, szczególnie że pomiędzy uśpionymi domkami pszczół krzątały się kury zaś po peronie dreptała kaczka! Szkoda że wszystko to schowane było w cieniu, nie zrobiłem burego zdjęcia postanawiając że wrócę tu o poranku któregoś z następnych dni, do czego jednak nie doszło :( W drodze do Rokitek przecina się tor koło Duninowa. Tuż przy drodze ulokowała się jednostka wojskowa oraz kilka torów do manewrów. Wie ktoś, czy zdarza się tam formować eszelon? W samych Rokitkach byłem jak dotąd tylko raz, przejazdem w maju 2006 r., gdy z Pedrem i Andrzejem Samborskim wracaliśmy z wycieczki Zawidów – Turoszów – Bogatynia – Zittau. Od tamtej pory właściwie nic się nie zmieniło – bardzo duża stacja jak leżała na totalnym odludziu, tak leży nadal ;) Pokręciłem się trochę, dziabnąłem kilka zdjęć i ruszyłem dalej. Z Złotoryi, którą również już kiedyś odwiedziłem pociągiem specjalnym Legnica – Jerzmanice Zdrój z Ty42-1, pustki. Za to w Jerzmanicach na stacji mruczał sobie Pol-Miedziowski M62-3103, a na sąsiednim torze stały dwa składy węglarek. Za jakiś czas od strony Krzeniowa doleciał dźwięk trąby... Czyżby jechał kant? Jeśli tak, to czemu szlabany podniesione? Kręcę się po peronie szukając w miarę takiego miejsca, żeby choć trochę ewentualnego składu było widać, gdy wtem zza dworca dolatuje łomot wtaczającego się pociągu! Ki diabeł? Lecę sprawdzić co jest grane, a to SM42-2211 Pol-Miedzi z 6 węglarkami wyłania się zza bardzo ostrego łuku i zjeżdża z dość stromego wzniesienia. A to ci niespodzianka! Co to za tor w ogóle, o istnieniu którego nie wiedziałem? Jak mi później Łukasz wyjaśnił, jest to kilkukilometrowa bocznica do kopalni bazaltu, z której urobek wywozi zarówno Cargo, jak również prywatny przewoźnik. Nie wiem, jak mogłem tej bocznicy nie zauważyć w atlasie samochodowym (nawigacji jeszcze nie mam, ale chyba o niej pomyślę), przecież namalowana jest jak wół! Podobnie zresztą, jak i druga wybiegająca z Krzeniowa – z tej drugiej korzystają cargowskie kanty. Im z kolei – tu również podziękowania dla Łukiego za wyjaśnienie – ładowne wagony podstawiają dwie lokomotywy S200 i jedna T448p będące własnością Przedsiębiorstwa Górniczo-Produkcyjnego "Bazalt" w Wilkowie. Tymczasem stonka wyjechała kawalątek poza północną głowicę, by po zmianie toru podczepić ładowne wagony do stojących już wcześniej na stacji. Ponownie wyjechała za nastawnię od strony Legnicy i podjechała do drugiego składu. Podczepiła sobie kolejne 6 wagonów, trzeci raz wyjechała poza głowicę i po przełożeniu zwrotnicy jęła je wpychać pod tę górę. Cały motyw robią tam takie fajne pionowe skały, gdyby nie one to chyba bym po aparat nie sięgnął. Swoją drogą to trochę współczuję manewrowemu stojącemu na mrozie te kilka kilometrów na niewielkim podeście węglarki. Jest to jednak konieczne, by przez radio podawał mechanikowi kiedy ma zatrąbić przed przejazdem i takie tam. W międzyczasie zdzwoniliśmy się z Łukaszem, a gdy usłyszał gdzie jestem i że na stacji jest M62, stwierdził że do mnie dojedzie. Ja tymczasem udałem się do Krzeniowa, bo to kompletna dla mnie nieznana stacja. Ba, bodaj nigdy nawet nie widziałem zdjęcia stamtąd. Srodze się jednak rozczarowałem, gdyż nic ciekawego tam nie zastałem – spora stacja towarowa... kompletnie pusta. Semafory świetlne, PRL-owska nastawnia i hulający po okolicy wiatr – ot, wszystko. Tu zresztą kończy się elektryfikacja, tak jakby odrutowanie szlaku zakończyło się za sprawą upadku Polski Ludowej. Dalej w stronę Marciszowa tor porastają drzewka :( Nie mając nic lepszego do roboty pojechałem oblookać tę kopalnię bazaltu w Wilkowie, do której pojechała stonka. Niby trafiłem pod płot jakiegoś rozpadającego się zakładu przy ul. Bolesława Krzywoustego, za którym stały zardzewiałe, wyglądające na wyeksploatowane, koparki z jakby taśmociągami i nawet tor z kształtową tarczą zaporową dało się bez trudu zauważyć, ale stonki z węglarkami nie napotkałem. Jak się później okazało, w błąd wprowadził mnie atlas samochodowy, według którego bocznica przecina ul. Krzywoustego i biegnie dalej do wsi Leszczyny. Tymczasem ja żadnego przejazdu nie pokonałem! W domu odnalazłem w GoogleMaps to miejsce i co się okazało? W widoku "Mapa" tor jest namalowany do Leszczyn, ale w "Satelita" toru nie ma. Widać go za to jak odchodzi łukiem do tego zakładu przy Krzywoustego. A że stonki z wagonami nie przylookałem to wina rosnących między ulicą a ogrodzeniem drzew i krzaków. Teraz to jestem taki mądry, ale wówczas nie będąc pewnym, czy dobrze w ogóle trafiłem a nie chcąc więcej błądzić po okolicy, dałem sobie spokój z bazaltem i wróciłem na stację w Jerzmanicach. Stonki jeszcze nie było, więc podjechałem kawałek pod górkę starając się znaleźć dogodne miejsce do strzelenia fotki bardzo fotogenicznej „eski”, którą zauważyłem wcześniej wyjeżdżając do Krzeniowa. Niestety, zadrzewienie okazało się zbyt gęste, także tylko popatrzyłem jak stonka zjeżdża w dół na stację. Dosłownie dwie minuty później pod dworzec zajechał Łukasz i tu nastąpiło oficjalne zapoznanie :)) A ponieważ chwilę wcześniej usłyszałem w radiu, że więcej stonka podróżować do kopalni nie będzie, tylko sformuje ostatecznie skład do odjazdu w stronę Legnicy, uzgodniliśmy że dziabniemy go raz na szlaku, a potem już prosto na kadziowozy. Podjechałem za Łukim kawałek za Złotoryję w miejsce, gdzie tor wychodzi z łuku na prostą i wspina się pod górę. Ładne miejsce, szkoda tylko że w międzyczasie usłyszałem w radiu, że dyżurny nie chce wypuścić gagarina, gdyż mechanik nie był w stanie dokładnie określić ciężaru pociągu. I tak papierologia pozbawiła nas dobrze zapowiadającego się zdjęcia ze słoneczkiem pomału chylącym się ku zachodowi. Ruszyliśmy więc czym prędzej do huty. Niestety, szybsze od zachodu słońca okazały się chmury, które nasunęły się na naszą dzienną gwiazdę, pozbawiając świat ciepłych kolorków. Tak jak myślałem, bez przewodnika na zwałowisko za chińskiego boga bym nie trafił, mimo że miałem wydruk zdjęcia satelitarnego. Zdjęcie zdjęciem, a znajomość terenu na gruncie – bezcenna. Jechaliśmy pomalutku jakimiś wertepami po kompletnym odludziu (bez Łukiego dawno bym się poddał obawiając się, że kręcę się w kółko w labiryncie polnych dróżek) aż wyjechaliśmy na koniec nasypu i kozioł oporowy. „To tu” – oświadczył Łukasz. Tu? Hmm, a gdzie huta, coś jej nie widzę ;-) Zguba „odnalazła” się, gdy wdrapaliśmy się pod stromy i dość trudny dla mojego obuwia (osuwające się kamyki) nasyp. W tym momencie wszystko stało się dla mnie jasne – dotarliśmy na sam koniuszek hutniczych torów, w miejsce gdzie stonka z kadziowozem jadąca z huty dojeżdża do kozła, po czym po przełożeniu zwrotnicy wpycha wagon na jedno z trzech zwałowisk, by tam go opróżnić. Cóż, nie pozostało nam nic innego jak czekać na główny punkt programu grzejąc się ciepłem stygnącego korka. Tak, „korka”. Co to jest korek? Otóż, do niedawna było tak, że kadziowóz pozbywał się całego ładunku w jednym tylko miejscu – wpierw wylewał się żużel płynny, a po całkowitym przechyleniu dzwonu kadziowozu wypadał żużel nieco już zastygły z dna. To właśnie jest ów korek, natomiast żużel w formie ciekłej nazywa się „płynem”. Od niedawna nakazano płyn wylewać w jednym miejscu, a korka pozbywać się w oddalonym o kilkadziesiąt metrów dalej. Bardzo rozsądnie, bo wcześniej korki będące ciałem stałym o pewnym kształcie, będąc zalewanymi kolejnymi partiami płynu, powodowały szybkie narastanie zwałowiska. A po rozdzieleniu miejsc na dwa, całość narasta o wiele wolniej. Także staliśmy sobie koło stygnących korków niczym przy grzejnikach i czekaliśmy na przyjazd kadziowozu. W końcu słychać, że jedzie. Ustawiliśmy się do zdjęć, SM42-2012 dojechała do kozła, przełożono zwrotkę i zaczęła wpychać wagon. Okazało się, że robienie zdjęć próbnych celem złapania odpowiednich parametrów ekspozycji na niewiele się zdało, bo gdy tylko „lawa” zaczęła wylewać się z kadzi, warunki zmieniły się diametralnie. Całe szczęście, że mimo zapadającej nocy nie postawiłem na długi czas naświetlania i przymkniętą przesłonę, lecz widząc co się dzieje, już przy drugim zdjęciu podbiłem ISO, dając sobie większe pole manewru do skracania czasu i dostosowywania przesłony. To była słuszna koncepcja, a sprawdziła się jeszcze bardziej gdy przy drugim kadziowozie panowała już zupełna noc. Wówczas to trzeba było bardzo szybko ustawiać parametry, by żar bijący z przechylonej kadzi nie wypalił całej klatki ;-) Przydał się też bardzo prezent od brata na gwiazdkę – pilot zwalniający migawkę. Dzięki niemu odpadło robienie zdjęcia z pomocą „samozadowalacza” (choć przy pierwszym kadziowozie porwany emocjami zapomniałem o posiadanym od niedawna pilocie...), który nawet na minimalnym 2-sekundowym opóźnieniu nie daje pełnej kontroli nad momentem zrobienia zdjęcia. Ów drugi kadziowóz, zresztą z tą samą stonką, pojawił się około 15 minut po pierwszym, natomiast na trzeci przyszło nam poczekać aż dwie godziny. Gdyby nie grzejniki pod postacią stygnących korków, na prawie 10-stopniowym mrozie, znaleziono by nas rano zamarzniętych na kość ;-) Czekanie jednak bardzo się opłaciło, bo lokomotywą z trzecim kadziowozem tego wieczora okazała się SM42-2067 z kogutami na dachu, bowiem jako jedyna w hucie ma opcję zdalnego sterowania radiowego (pilot jest niemały, dwuręczny, ale w sumie poręczny i zgrabny). Co więcej, Łukasz wiedział, że za jej nastawnikiem będzie jego kolega, co miało za chwilę bardzo zaprocentować... Ustawiłem się w dole pod lasem tak, aby zrobić zdjęcie składu prawie że z bokowca. Mimo szwankującego autofocusa udało się nadziergać takie zdjęcia, o jakie mi chodziło, po czym dzwoni telefon. Łuki: „Artur, dawaj szybko na lokomotywę!”. No to zbieram się jak w ukropie z tym całym majdanem, dobrze że niczego nie zgubiłem – ani klapki od obiektywu, ani pilocika, ani żadnej części garderoby ;-) Wdrapałem się na loka i tak poznałem kolegę Marcina, młodego maszynistę Pol-Miedzi :)) Panowie postanowili... POKAZAĆ MI HUTĘ OD ŚRODKA!!!! A chęć zobaczenia huty od środka była jednym z moich marzeń z dzieciństwa, które za chwilę miało się ziścić :) I to jeszcze wjeżdżając do zakładu pociągiem... Mało nie zemdlałem ;-) Toczyliśmy się niespiesznie z kadziowozem do ponownego napełnienia, a tymczasem chłopaki tłumaczyli mi, co widzę, co gdzie się znajduje i w kilku zdaniach wyjaśnili proces technologiczny. W pamięci zapadła mi szczególnie mijana jasno oświetlona wysoka konstrukcja, będąca częścią hutniczej Fabryki Kwasu Siarkowego. Jeszcze przed zapadnięciem zmierzchu widzieliśmy sporo cystern do jego przewozu na terenie Pawłowic Fabrycznych). Podstawiliśmy kadziowóz pod załadunek kolejnej partii żużla, po czym Łuki dał znać żebym szedł za nim do hali. A tam jeden kadziowóz przy drugim napełniane płynnymi odpadami, dalej piec konwertorowy, pod który właśnie suwnica podstawiała kadź. Po chwili rozległ się dźwięk syreny i piec obrócił się, by wylać do kadzi płynną miedź – coś pięknego! Za chwilę do kadzi podszedł hutnik w pełnym rynsztunku w żaroodpornym srebrnym ubiorze „kosmity” ;-), podczepił haki suwnicy do uchwytów kadzi i całość pofrunęła w górę do innej części huty do dalszego etapu produkcji. A ja stałem z rozdziawioną gębą i chłonąłem te widoki niedostępne na co dzień dla zwykłego człowieka z zewnątrz :)) Dodam jako ciekawostkę, że we wnętrzu hali hutniczej jest... zimno! Tak, a to za sprawą stale otwartych bram przez które wjeżdżają i wyjeżdżają kadziowozy. Kilka metrów od pieca jest na pewno gorąco, ale już kilkanaście dalej – ziąb. No i specyficzny zapach najprzeróżniejszych wyziewów, nie żeby jakiś dokuczliwy bardzo, ale dający się wyczuć. Spytałem Łukasza jak odbywa się odprowadzanie różnych spalin, a on na to że same się gromadzą pod dachem i wylatują do atmosfery świetlikami... :-| No dobra, nie przeciągaliśmy nazbyt długo wizyty, tak aby kogoś nie zainteresowała moja tam obecność (oczywiście o fotkach nie mogło być mowy w ogóle, dlatego aparaty zostały grzecznie na lokomotywie) i wróciliśmy do stonki. Po czym ruszyliśmy na manewry z platformą do przewozu kadzi z hali pieców na składowisko żużla, po czym wróciliśmy po jeden z napełnionych w międzyczasie kadziowozów. Aha, muszę tu wspomnieć, że przez cały czas furą powoził Łuki tak swobodnie, jakby to robił przez całe życie – jakżesz zazdraszczam... ;-) Wraz z kadziowozem wróciliśmy w pobliże zaparkowanych samochodów, gdzie pożegnaliśmy się z Marcinem. Kilka minut później, dziękując stokrotnie za TAAAAKIE atrakcje, pożegnałem się też z Łukaszem, który jeszcze był tak miły, że pokierował mnie do spożywczaka. Łaska pańska, że gdy opadły emocje – wrócił mi rozum ;) i przypomniało mi się, że miałem zrobić zakupy na następny dzień. Dała by mi Justynka popalić, gdybym na kwaterę wrócił bez smaków (w postaci kabanosa) dla Gacka na wystawę ;-) Na piątek nie robiłem sobie wielkich planów kolejowych, bowiem od rana byliśmy w głogowskiej hali widowiskowo sportowej. Gdyby Gackowi się nie powiodło i nie wygrał rasy, to miałbym popołudnie dla siebie, ale mistrzunio wygrał porównania z psem z klasy pośredniej i suką z klasy młodzieży, kwalifikując się tym samym do finału grupy VI. A że konkurencje finałowe zaczynały się po godz. 15, to ruszyliśmy na szybką wycieczkę. Najpierw podjechałem na zachodnią głowicę stacji, aby sprawdzić czy jakiś skład nie szykuje się do odjazdu w stronę Żagania. Był co prawda rumun, ale wyglądało na to, że niedawno przyjechał stamtąd i nie wybiera się rychło w drogę powrotną. Obok niego stał jeszcze zmodernizowany byk ze swoim składem i to tyle. Obejrzałem jeszcze pobieżnie zrujnowaną, zelektryfikowaną szopę (trochę podobna do nasielskiej tylko dużo mniejsza i nieotynkowana) i ruszyliśmy do Wróblina Głogowskiego. Po drodze skręcałem co i rusz w drogi prowadzące do hut Głogów I i Głogów II, aby obejrzeć je sobie lepiej niż z szosy, ale przezornie nie wysiadałem z samochodu uprzedzony wcześniej przez Łukiego, że ochroniarze tu są trochę nadgorliwi. Szczególnie, że mają podstawy aby się czepiać nieproszonych gości, gdyż ustawiono tabliczki mówiące o monitorowaniu obiektu. Focić zresztą i tak nie miałem zamiaru, bo huta z bliska jest gigantyczna więc w obiektyw załapałby się tylko wybrany fragment zakładu nie reprezentujący jego ogromu. Ponadto są to zakłady wyglądające sporo nowocześniej (dużo blachy falistej i żelbetonowych konstrukcji) niż starsza huta w Legnicy, a przez to mniej fotogeniczne. Tory Wróblina Głogowskiego można sobie sfotografować z wiaduktu drogi prowadzącej do jednej z hut, ale darowałem sobie, gdyż stał tylko jeden skład i to z niebieskim bykiem. Mało ciekawe. Cofnęliśmy więc do Żukowic, bo chciałem sobie obejrzeć przystanek, a nie zapamiętałem jego wyglądu gdy w maju 2011 r. mijaliśmy go pociągiem specjalnym z Ty2-953 do Lubska. Przejeżdżając przez wieś przyuważyłem rzadkie w naszym katolickim kraju zjawisko przyrodnicze – zamknięty na głucho, opuszczony kościół :))) Tak się z tego ucieszyłem, że aż mu zdjęcie zrobiłem na pamiątkę! To raptem drugi zapomniany kościółek jaki w życiu widziałem – pierwszy znalazłem zarośnięty krzakami nieopodal działki w Osieku, konkretnie we wsi Lisewo. Ale tam to marna radość, bo księżulo kilkaset metrów dalej pobudował sobie nowy :( Budyneczek przystanku Żukowice okazał się całkiem przyjemny, może nie jakaś rewelacja, ale i nie najgorszy. Można tam było urządzić fotostop, szczególnie że kawałek dalej nad torem w łuku rozpięty jest wiadukt lokalnej dróżki – z pewnością każdy znalazłby sobie dogodne miejsce, czy to na tym wiadukciku, czy na polu obok. Po drodze do Kłobuczyna zahaczyłem o przystanek Nielubia, ale ten to akurat dobrze jeszcze pamiętałem, bo był tu fotostop z żoną Doctora w roli baby z epoki ;-) Kłobuczyn, który w maju mijaliśmy bez zatrzymania, to obraz nędzy i rozpaczy. Pokaźny, acz niezbyt wyszukanej formy architektonicznej dworzec cały odrapany i brudny, perony zarośnięte uschłym zielichem po pas. Bardzo ładna nastawnia Kn1 nieczynna i zakratowana, szyby stały się celem dla kamieni ciskanych przez kwiat okolicznej młodzieży. Jedynie od strony Szprotawy funkcjonuje druga nastawnia, ale dużo brzydsza, głównie za sprawą seledynku, jakim potraktowano jej ściany – fuj! Dawna stacja pełni jedynie funkcję posterunku odstępowego, o czym świadczą ustawione pojedyncze wyjazdowe semafory świetlne w obu kierunkach. Tu zakończyliśmy wycieczkę, bo czas gonił do powrotu na wystawę. Nie omieszkam się pochwalić największym jak dotąd sukcesem – zajmując I miejsce w grupie VI, Gacek pokonał kilkunastu zwycięzców ras, wśród nich kilka interchampionów!! Na miejscu II uplasował się beagle, dalej rhodesian ridgeback i na IV lokacie premiowanej pamiątkowym zdjęciem i pucharem znalazł się posokowiec bawarski. Rok wcześniej też wygrał grupę VI w Jarosławiu, ale tamta wystawa była krajowa. Potem na stołecznej międzynarodowej wystawie nasz pies zajął miejsce II. Także czynimy stałe postępy :) Na międzynarodówkę do Głogowa zgłoszono około 1700 psów, w tym dużo z Niemiec. Zwycięstwo w grupie oznaczało więc ni mniej, ni więcej jak bilet do niedzielnego wielkiego finału, czyli obecność wśród 10 najpiękniejszych psów całej wystawy! I, co za tym idzie, dwudniowy pobyt na koszt organizatorów :) Także naszą radość i dumę z tego naszego trutnia ;-) trudno wręcz opisać słowami :-D. Wieczorem przeprowadziliśmy się do hotelu w Głogowie, skąd miałem o niebo lepszy nasłuch radiowy na 5. kanale właściwym dla linii Leszno – Żagań. Ale za wiele nie usłyszałem, ot jakieś manewry i tyle. Odniosłem wrażenie, że ruch na linii utrzymuje się w formie szczątkowej, co potwierdziło się jakby następnego dnia. Wyjechałem po śniadaniu z zamiarem spenetrowania zakamarków linii do Niegosławic. Ledwo co ruszyłem, jak zaskrzeczało radio z radosną informacją, że w Kłobuczynie towar czeka aż zwolni się szlak do Głogowa. Nie dojechałem nawet do Nielubi, jak pani dyżurna zaczęła dyktować rozkaz na zwolnienie przy którymś z przejazdów z nie działającą SSP. Miałem nadzieję zdążyć do Kłobuczyna by dziabnąć fotkę z tą ładniejszą nastawnią, ale los chciał że musiałem zostać w Nielubi. Po kilkunastu minutach przyjechała niebieska SU46-032 (nie dość, że lokomotywa brzydka, kanciasta, to jeszcze w wybitnie paskudnym malowaniu). Już z dwojga złego wolałbym rumuna... Jedyne co na plus, to że skład liczył aż 6 wagonów ;-) więc zmieścił się cały na zdjęciu. Gdyby był dłuższy, to koniec schowałby się za łukiem, którego nie obejmowałem w pełni w kadr. Lekko zawiedziony ruszyłem w dalszą drogę. Z Kłobuczyna przez Koźlice dotarłem do Gaworzyc. Tu okolica stacji wygląda jeszcze gorzej niż w Kłobuczynie – teren opanowują pomału już nie tylko chwasty, ale i wysokie kolczaste krzaki. Nic tu po mnie, ruszam dalej. Wtem oczom mym ukazuje się obiekt zupełnie nieprzystający do szarej atmosfery malutkiego miasteczka, wręcz wsi. To pięknie odrestaurowany pałac. Z ustawionej tabliczki wynika, że kasę na renowację wyłożyło Ministerstwo Kultury. Fajnie, ciekawe tylko czy ma pomysł na mądre zagospodarowanie obiektu, w który wpompowano zapewne grube miliony (nowy dach, okna, rynny, latarnie, ławki, nawet fontanna – słowem wszystko)? Mam co do tego niejakie wątpliwości sądząc po niezbyt ciekawej okolicy – walące się małe kamieniczki, domki, kręcący się tu i ówdzie chłopi odziani w walonki i waciaki, o twarzach nieskalanych żadną myślą... Z Gaworzyc ruszyłem polnymi dróżkami po południowej stronie toru w stronę Nowej Jabłony, przejechałem zapomniany przez boga i ludzi polny przejazd i wyjechałem na asflat, którym od razu powinienem był jechać z Gaworzyc. W końcu dotarłem do Przecława Szprotawskiego – gdyby nie ruina nastawni widoczna z przejazdu, to nawet bym nie zauważył, że tu kiedyś stacja była. Miejsce nie byłoby warte żadnego zainteresowania gdyby nie dość ciekawe ukształtowanie toru wygiętego jakby w meander dla ominięcia budynku. Przed Niegosławicami zajechałem na jeszcze jeden przejazd podporządkowanej drogi ze Starej Jabłony łączącej się tu z drogą, którą jechałem. Ładny motyw leśny patrząc w stronę Głogowa. Stacja Niegosławice oddalona jest od miasta ładne 2 kilometry jak nie lepiej – w dawnych czasach buchające czarnym dymem parowozy zapewne nie były mile widziane w centrum miasteczka, stąd zapewne takie oddalenie stacji. Duży dworzec, dwie obsadzone nastawnie, wszystko na kształtach – miodzio! Szkoda tylko, że pociągów jak na lekarstwo :( Odnoszę wrażenie, że utrzymywanie tu etatów dyżurnych i nastawniczych – cytując klasyka: „nie ma sensu ekonomicznego”. Po tym jak zlikwidowano osobówki, został tylko ruch towarowy pod postacią pewnie 2-3 par pociągów na dobę. Dla tak znikomego ruchu utrzymywać obsadę 3 posterunków na raptem 60 km szlaku to mi się wydaje lekką rozrzutnością... Chyba jeden pośrodku (czyli Niegosławice właśnie) w zupełności by wystarczył, zwłaszcza że Cargo w dupie ma opóźnienia swoich pociągów sięgające czasem kilkudziesięciu godzin. Posiedziałem trochę kontemplując kształty i starą architekturę kolejową, wszamałem kanapki i ruszyłem do Przemkowa. Już prawie tam dojechałem gdy zaskrzeczało radio informując o pociągu jadącym z Głogowa. Ale już mi się nie chciało wracać kilkunastu kilosów dla jednego w sumie zdjęcia, szczególnie że mogło to być znowu to okropne niebieskie SUczysko. Także dałem sobie spokój, szczególnie że oczom mym ukazał się przepiękny budynek stacyjny – Przemków Odlewnia. Zbudowany w stylu neogotyckim, z czerwonej cegły i ułożonych szlaczków z cegły zielonej, z wieżyczką którą kiedyś wieńczył zegar – robi piorunujące wrażenie! Budynek jest zamieszkały i choć jest bardzo mocno nadgryziony zębem czasu, to przynajmniej nie zawali się, a tu już coś w tym pięknym kraju. „Odlewnia” wzięła się stąd, że nieopodal znajdują się równie stare Zakłady Metalurgiczne. Jak można dowiedzieć się z internetu, przemkowska odlewnia prowadzi produkcję dla kanalizacji drogowej, budowlanej oraz galanterii żeliwnej. Ciekawy industrialny zabytek. Kiedyś kolej służyła dowozowi około tysiąca pracowników, dziś pewnie pracuje kilkadziesiąt osób, które dojeżdżają rowerami :-/ W samym mieście natomiast za cholerę nie mogłem jakoś trafić do stacji – żadnych punktów orientacyjnych w postaci wieży wodnej, dosłownie nic. Ponieważ zaczęło się robić szaro, a ja miałem do zrealizowania kolejny żelazny punkt wyjazdu, opuściłem chwilowo Przemków i drogą krajową nr 12 udałem się do Piotrowic. Tam bowiem rośnie najstarszy dąb w Polsce. Nosi dumną nazwę „Chrobry” i według dendrologów, liczy sobie około 760 lat. Obwód pnia 10 metrów bez 8 cm! A że ja bardzo lubię podziwiać z bliska takie mastodonty, musiałem go odwiedzić. Podobnie jak inne największe i najstarsze dęby w kraju, które mam na rozkładzie, także i Chrobry robi olbrzymie wrażenie. To jest po prostu niesamowite, że ziemia rodzi i utrzymuje przy życiu takie giganty, coś fantastycznego! Nasyciwszy się majestatem dębu wróciłem do Przemkowa powalczyć o odnalezienie dworca. Nie było to łatwe, ale w końcu dostrzegłem go, jakże by inaczej – hen poza miastem. Sporo mniejszy od Odlewni, zdecydowanie mniej atrakcyjny wizualnie, co nie znaczy że brzydki. Dobrze, że również zamieszkany. Stąd udałem się do Polkowic przez Wilkocin i Pogorzeliska. Nie liczyłem już na żadne zdjęcia, ot po prostu chciałem sobie obejrzeć kopalniane szyby, skipy, itd., czyli szeroko pojęty kopalniany industrial. Na pierwszy ogień poszedł Zakład Górniczy Polkowice Zachodnie. Powinienem był jeszcze zajechać do Sieroszowic, ale jakoś mi to umknęło, trzeba to będzie kiedyś "zaliczyć". Przejechałem na drugą stronę miasta obejrzeć majaczący z daleka szyb, który okazał się być częścią Zakładu Górniczego „Rudna”. Z wiaduktu drogi nr 331 nad torami widać elegancko wagony podstawione pod załadunek urobku. Zastanawiałem się czy nie podjechać jeszcze kawałek i rzucić okiem na zbiornik Żelazny Most – największy w Europie zbiornik odpadów poflotacyjnych, ale uznałem, że w zimie to raczej przedstawiać będzie kiepski widok. Zamiast tego więc wróciłem na krajową 3-kę tylko że zamknięcie wiaduktu nad szosą uniemożliwiło mi zjazd na nią w kierunku Lubina. Zamiast tego musiałem wrócić kawałek w stronę centrum Polkowic, by zawrócić. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Dzięki nieplanowanemu zwrotowi kierunku jazdy dostrzegłem kolejny imponujący szyb we wsi Sobin. To z kolei ZG Polkowice-Główne oraz Zakład Wzbogacania Rud. Wróciłem na 3-kę, z której skręciłem ponownie w stronę torów z Polkowic do Lubina do wsi Szklary-Górne. Przez tę wiochę bowiem przebiegała nieistniejąca już linia z Chocianowa do Lubina i nawet była tu stacja. Zaraz jak przeciąłem tory to po lewej stronie wydało mi się, że teren ucina się jakoś dziwnie, tak jakby było tam urwisko. Ale niestety, odniesione wrażenie nie skłoniło mnie do wciśnięcia hamulca. Dopiero później w domu sprawdziłem, że raczej się nie myliłem, gdyż w sąsiedniej wsi Obora znajduje się należąca do KGHM kopalnia piasku, więc pewnie przejechałem obok zachodniej krawędzi wielkiego dołu. Szkoda, może kiedyś tu jeszcze wrócę... W samych zaś Szklarach uwagę przykuwa jeszcze większy pałac niż w Gaworzycach, równie efektownie wyremontowany. Naprawdę robi wrażenie i cieszy oko tak, że człowiek od razu chce się przejść dookoła niego, aby go popodziwiać. Zapędy miłośników starej architektury studzi jednak umieszczona przy bramie tablica. Myliłby się ten, kto by sądził, że jest to teren prywatny, bo jakiś bogacz kupił pałac i władował ciężkie pieniądze w remont. Otóż tablica informuje, że nieuprawnione wejście wiąże się z niebezpieczeństwem, za które dyrekcja... Ośrodka Opiekuńczo-Wychowawczego (sic!) nie bierze odpowiedzialności!! Kurwa, w takim pięknym pałacu jakiś półmózg ulokował POPRAWCZAK :( tak jakby nie można było umieścić hołoty w jakimś innym budynku, bo ja wiem – np. przystosowanej do problematycznych pensjonariuszy szkoły „tysiąclatki”, o których zamykaniu i protestach rodziców media co i rusz trąbią. Nie, „lepiej” jest odrestaurować zabytek, po czym wpuścić doń dzikie bydło, aby obróciło inwestycję w perzynę w try miga. Ruszyłem dalej w poszukiwaniu stacji. Znów nie było łatwo trafić, ale moją czujność wzbudziła brukowana droga odchodząca w prawo od drogi do Obory. Na pierwszy rzut oka biegła nie wiadomo dokąd, bo żadnych większych zabudowań w jej okolicy nie było widać. Miałem nosa, bo po kilkuset metrach wybojów po prawej stronie zza drzew wyłoniły się niezbyt okazałe budyneczki, szczerze mówiąc nie bardzo wyglądające kolejowo. Ale niski nasypik wśród pól po drugiej stronie kocich łbów jasno zdradzał, że jestem u celu. Nasyp skręcał zresztą niezwykle ciasnym łukiem, by po chwili przykleić się do drogi (w właściwie to raczej drogę zbudowano wzdłuż wcześniej istniejącego żelaznego szlaku). No i tak sobie jechałem wzdłuż nieistniejącej linii, tam gdzie się dawało wjeżdżając na przejazdy przez starotorze. Raz spłoszyłem pasącą się na nasypie sarnę, chwilę później na polu nieopodal szosy przyuważyłem całe ich stadko. Niewiele sobie robiły z mojej obecności, jakby przyzwyczajone do ruchu kołowego. Bardzo miło :) O zmierzchu dotarłem do Lubina. Spodziewałem się, że gmina goszcząca na swym terytorium tak bogate przedsiębiorstwo jak KGHM dworzec ma odpicowany tip-top, a tymczasem okazał się on najbrzydszym, najbardziej zaniedbanym, jaki kiedykolwiek widziałem na oczy! No, ale w sumie skoro ruchu pasażerskiego już nie ma... Dworzec jest po prostu PRL-owkiem pudełkiem, prostopadłościanem o ścianach upstrzonych odpadającym płatami tynkiem, brudem i graffiti. Sodoma i Gomora! Sprawia niezwykle odpychające wrażenie, więc nawet nie zaszedłbym na peron gdyby nie zielono-seledynowa Skoda (dzierżawiona przez Lotos) szykująca się do odjazdu ze składem w stronę Rudnej. Niestety, zanim rozstawiłem statyw pociąg ruszył. Ale jakoś nawet się nie wkurzyłem, wystarczyło mi nasycenie klimatami kopalnianymi, które bardzo lubię. Wnerwiłem się za to chwilę później, gdy bezskutecznie próbowałem trafić na drogę nr 292 do Rudnej. Żadnych drogowskazów kierujących na nią, ni cholery – tylko na Legnicę, Wrocław, Polkowice, Rawicz i Chojnów. A do Rudnej nie, tak jakby nie istniała. Trochę pobłądziłem, cofnąć się musiałem, ale w końcu trafiłem. Zajechałem jeszcze do Koźlic, bo słyszałem przez radio, że leci towar od strony Rudnej Gwizdanowa. Spodziewana stacja okazała się samotnym bardzo małym budyneczkiem, tyle tylko co peron szlabany i to wszystko. A to po prostu dwutorowa mijanka na jednotorowym szlaku. Rozczarowany ruszyłem dalej. Chyba już jednak byłem zbyt zmęczony całym dniem i przestawałem kontaktować, bo o ile na stacyjkę Rudna (bardzo ładna, odnowiona, z oświetlonymi wyremontowanymi poniemieckimi przejściami podziemnymi – normalnie Europa!), gdzie spotykają się linie z Legnicy i Lubina z Nadodrzanką, jeszcze trafiłem bez problemu, o tyle do Rudnej Gwizdanowa za cholerę nie mogłem trafić. W atlasie samochodowym wydaje się to dziecinnie proste, droga jak po sznurku, ale na gruncie wcale nie okazało się to takie proste – chyba pojechałem nie tą drogą co trzeba, tak że wylądowałem we wsi Gwizdanów z samymi dróżkami jednokierunkowymi. Normalnie labirynt, do tego bezksiężycowa noc ciemna jak dupa murzyna. Wkurwiłem się i przy pierwszej okazji wróciłem do Rudnej. Powiatówką przez Krzydłowice wyjechałem na prostą szosę do Głogowa i do hotelu. W sumie jednak dzień był udany mimo sfotografowania jednego tylko pociągu ;-) Niedziela stała pod znakiem pakowania maneli i szykowania Gacka na finał finałów, tak że podjechaliśmy tylko kawalątek do Jerzmanowej, bo chciałem zobaczyć kolejny pałac. Wiedziałem o jego obecności, bo gdy szukałem noclegu, wyskoczył mi w wynikach wyszukiwania. Ale nie wyglądał zbyt zachęcająco zarówno ze zdjęć jak i cen pokojów. Ogłoszeniodawca wręcz podkreślił, że ofertę kieruje raczej do grup pracowniczych. Świetnie, wiadomo przecież że pałace budowało się po to, żeby nawaleni po robocie murarze na karimatach w nich spali. I rzeczywiście, okolica pałacu nie prezentowała się zbyt zachęcająco – tu jakiś wóz rolnika, tam zużyta opona, jakieś palety rzucone na kupę, od strony niegdyś zapewne pięknego parku dziś pod oknem dziedzica zaparkował stary ciągnik. A od strony podjazdu pod ścianą ktoś usypał górę słomy przykrytą niebieskim brezentem. No świetnie :( Kiedyś musiało tu być dostojnie i dumnie, o czym przekonuje malowany na biało-czerwono maszt flagowy pośrodku owalnego podjazdu. Oczami wyobraźni widzę jak dziedzic stoi na schodach i wita gości wysiadających z podjeżdżających jeden za drugim powozów. A dziś maszt przeżarty rdzą, farba się łuszczy, a flagi nie ma. Może to i lepiej, że nie stempluje polskością tej nędzy...? :-/ Wróciliśmy na wystawę. Gacek z Pańciunią zaprezentowali się bardzo ładnie, nie miałem zastrzeżeń, ale pani sędzina z Irlandii do ścisłej czwórki wybrała inne psy, trudno. Zwycięstwo w Best in Show dała... koledze Brytyjczykowi, chyba tylko za fatygę że tak daleko z Wysp się na wystawę zapuścił. Publika werdykt przyjęła ze zgorszeniem, buczeniem i gwizdami, gdyż dziadek psa w zasadzie nie wystawił, zamiast tego zajmując uwagę pupila piłeczką i smakołykami, co jest po prostu niedopuszczalne i zamiast wygrać – powinien być wyproszony z ringu i zdyskwalifikowany! Ale nic to, i tak odnieśliśmy wielki sukces :) W dobrych humorach ruszyliśmy w drogę powrotną do domu, gdzie zameldowaliśmy się o 1 w nocy, a następnego dnia – do pracy, dzień jak co dzień. Już nie mogę się doczekać następnego wyjazdu, tym razem w połowie marca połączymy wystawę w katowickim Spodku z polowaniem na kanty w Dąbrowie Górniczej, Trzebini i Libiążu.

4 komentarze:

  1. Mam parę uwag:
    1. "W drodze do Rokitek przecina się tor koło Dunina" - to jest Duninów, a eszelony tam nie jeżdżą - ta jednostka to magazyn jedynie.
    2. Bocznica w Jerzmanicach z której wyjechała SM42 to Wilcza Góra - polecam rekonesans, brakuje tylko zębatki! Po drodze było jeszcze odgałęzienie do innej kopalni, kiedyś nawet osobowe tam jeździły.
    3. Z Krzeniowa linia nie idzie dalej do Jeleniej Góry, tylko do Marciszowa.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki Dawid :) Poprawiłem ten Duninów i Marciszów. I sprawdziłem, że ta jednostka to skład amunicji, de facto. A propos pkt. 2 to mówisz zapewne o odgałęzieniu do wsi wspomnianej w relacji wsi Leszczyny, gdzie - na marginesie - funkcjonuje skansen górniczo hutniczy Dymarki Kaczawskie?

    OdpowiedzUsuń
  3. Powiedzmy, że Leszczyny. Ale w "ostatnim czasie" funkcjonował tylko Wilków. Ładnie to na railmap widać.

    OdpowiedzUsuń
  4. blog 10/10!
    pozdrawiam dworcowego eksploratora!
    www.dworzec-kolejowy.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Wal śmiało!