17 lutego 2012

Na wąskotorówki w Góry Harzu

No, powiedzcie, że alkohol nie ma zbawiennego wpływu na nasze losy! ;) Jadąc pod koniec stycznia na działkę koło Wkry do brata „na wódkę” w życiu bym nie pomyślał, że efektem naszej małej libacji będzie wyjazd trzy tygodnie później do Niemiec na wąskotorowe parowozy. Razem z reaktywowaną „Czystą Żytnią” przywiozłem też do pokazania Robertowi fotki ze Strasburga. No i tak siedzimy przy śledziku i wódeczce, oglądamy zdjęcia i mówię do brata, że wziąłby w końcu i gdzieś wychylił nos za granicę, zobaczył cywilizowanego świata, a nie tylko na tę działkę i działkę – ile można? Jak mnie Robert zaskoczył normalnie, odparłszy że w sumie czemu by nie! I że po Niemczech by się przejechał ichnim autobahnem, bo w Polsce nie dał jeszcze rady rozwinąć pełnej szybkości swego bi-em-dablju ;) kupionego około roku wcześniej. Stanęło na tym, że on sponsoruje wyjazd, a ja mam wymyślić dokąd jechać, zabukować nocleg i temu podobne. Co ciekawe, następnego dnia – po przetrzeźwieniu – wcale nie wycofał się ze swych słów, czego można się było obawiać. Wyglądało na to, że faktycznie chce mu się zaczerpnąć świeżego zachodnioeuropejskiego powietrza :) Niesamowite… No, ale mnie w to tylko graj! Trzeba kuć żelazo póki gorące. Po powrocie do Warszawy zacząłem przeszukiwać internet pod kątem terminów kolejowych imprez w Reichu. I się normalnie załamałem. Lecz nie ich brakiem, ale… nadmiarem!! Tam jest normalnie po kilka imprez w każdy weekend, a nie jak u nas jedna raz na kilka miesięcy – normalnie załamka z tej Polski, co to jest za grajdół jebany :( Fakt, że w Niemczech może nie co każdy tydzień jest impreza z normalnotorowym parowozem, ale i tak jest ich całe multum porównując z jedną-dwoma imprezami na rok w Grajdole. Nawet jeśli akurat jakiś klub czy stowarzyszenie niemieckich MK nie organizuje przejazdu plandampfem, to i tak tamtejszy pasjonat może przebierać w ofertach jak w ulęgałkach – jak nie impreza na wąskotorówkach to wystawa modeli, jak nie wystawa modeli to któreś muzeum kusi otwarciem nowej ekspozycji. I tak w koło macieju, byle kasę mieć to kolejowe życie jak w Madrycie. Ale co się dziwić, jak w Niemczech mniej więcej – jak kiedyś czytałem – co trzeci obywatel jest jakoś tam uczuciowo związany z koleją, która jest ich dumą i chlubą? A my… ehhh, nie ma co mówić w ogóle… Dno i pięć metrów mułu :(( No więc wynalazłem, że w sobotę 16 lutego z Cottbus rusza pociąg specjalny do czeskiego Liberca przez Drezno ciągnięty przez dwa parowozy. Skoro braciszek chce wypróbować prędkość swego auta to ganianka za składem powinna być mu na rękę. Mankamentem był jednak krótki odcinek autostrady (ok. 60 km) do gonienia nieopodal toru, a potem trzeba by jechać zwykłymi drogami, na których obowiązują już ograniczenia prędkości. Być shaltowanym przez Polizei to raczej słaby pomysł ;) A jak opublikowano rozkład jazdy, z którego wynikało, że pociąg z Cottbus startuje o 6:15, to już całkiem dałem sobie spokój z tym wariantem wycieczki. Zamiast tego postawiłem na organizowany w Górach Harzu pociąg specjalny z parowozem z Gernrode do Brocken, czyli na sam szczyt tego pasma górskiego. Zaletą wyjazdu tamże był dojazd praktycznie całą drogę autostradami, więc brat będzie zadowolony, nacieszy się prędkością do woli. No i pociąg ruszać miał o 8, więc nie trzeba by się zrywać o dzikiej porze. To znaczy dla mnie nie byłoby to problemem, ale dla Roberta starszego ode mnie o 14 lat, nocnego marka a za to porannego śpiocha to byłoby nie najlepsze rozpoczęcie weekendu. Poza tym, będąc przyzwyczajonym do polskich realiów uznałem, że nie będzie żadnego kłopotu z gonieniem wąskotorowego pociągu, podczas gdy ten na dwóch czajnikach do Liberca miał duże szanse nam uciec gdybyśmy byli nie dość szybcy na krętych górskich dróżkach w Sudetach. Tak więc wszystko przemawiało za wyjazdem do landu Saksonia Anhalt. Popełniłem tylko jeden mały błąd, a mianowicie zaraz po powrocie z działki oddałem aparat do serwisu Nikona, bo mi coś obiektyw już od pewnego czasu szwankował, a nie chciałem przywieźć z zagranicznej wycieczki zdjęć skopanych technicznie. Ów błąd polegał na tym, że były marne szanse na odebranie naprawionego sprzętu przed datą wyjazdu… Ale od czego Tomi, któren zaoferował się z pożyczeniem swojego aparatu! O, to się nazywa prawdziwy przyjaciel :)) Znalazłem fajny nocleg w Gernrode – domek wynajmowany dla gości na ferie, z salonem, w pełni wyposażoną kuchnią oraz łazienką na dole i dużą 4-osobową sypialnią na górze za jedyne 64,5 € za dobę (w razie czego służę kontaktem). Ponieważ wszystko było dopięte na ostatni guzik, w piątek o 8 rano zameldowali się u mnie pod domem Robert z Anią (swoją córką znaczy) i ruszyliśmy po przygodę :)

DZIEŃ 1 – piątek 15 lutego

Pierwszy punkt programu obejmował – jako się rzekło – pożyczenie aparatu od Tomiego. Nie obyło się bez małych perturbacji logistycznych, albowiem zamiast zjechać z A2 na węźle autostradowym Poznań Wschód zjechaliśmy na Poznań Zachód – albo ja źle Tomiego usłyszałem, albo on się przejęzyczył. Ostatecznie jednak spotkaliśmy się i już uzbrojony w identyczny zestaw foto (Nikon D80 z lufą 18-200 VR) ruszyliśmy w dalszą drogę. Drugi punkt programu zakładał obejrzenie największego pomnika ku czci polsko-katolickiej głupoty, czyli słynnego Jezusa Króla z Rio de Świebodzineiro. Nie zaprzątałem sobie wcześniej głowy obczajaniem dojazdu do figury wychodząc z założenia, że najpewniej będzie ją widać z autostrady (czytałem kiedyś w gazecie, że bezbożni Niemcy i przedstawiciele innych narodów walących na EURO 2012 w głąb naszego miłującego boga kraju mają się nawracać na sam jej widok). A tu gucio, nie dość że Dżizasa nie zauważyliśmy, to - co jeszcze bardziej wesołe - nie ma węzła żeby zjechać z autostrady do Świebodzina! Najbliższy zjazd znajduje się 35 kilometrów dalej koło jakiejś pipidówy Torzym. Szkoda, że nie jeszcze dalej! Postanowiliśmy odwiedzić kukłę z siatkobetonu w drodze powrotnej. Za to podjechaliśmy na stację w Rzepinie, na której wcześniej jeszcze nie byłem i bardzo dobrze, bo nic ciekawego sobą nie przedstawia. Znacznie ciekawszy był za to pociąg towarowy, który przejechał gdy staliśmy przed zamkniętym szlabanem – zielona siódemka Cargo z mieszanym składem w stronę granicy. Chcieliśmy jeszcze zatankować furę na Shellu przed Niemcami, ale że w Rzepinie – jak powiedziały „mobilki” – stacji tej sieci nie ma, musieliśmy udać się do centrum Słubic. Po drodze z A2 znów przejeżdża się przez tory, ale tu nie ma nawet stacji – jedynie przystanek osobowy. W sumie dobrze się stało, że zjechaliśmy do tych Słubic, bo dzięki temu już po przejechaniu mostu na Odrze obejrzeliśmy sobie trochę Frankfurtu. Miasto nie rzuca na kolana, delikatnie mówiąc. Wydało mi się, że mniej tu jest leciwych kamienic niż w mieście po polskiej stronie rzeki, tak jakby lewobrzeżna część miasta została zrównana z ziemią wiosną 1945 r. Jest dużo brzydkich, odrapanych bloków z wielkiej płyty z czasów głębokiego NDR. Normalnie jak bym na żywo oglądał scenografię do filmu „Good Bye Lenin”. Bez najmniejszego żalu opuściliśmy to przygnębiające miejsce i wróciliśmy na autostradę. Kilkadziesiąt dalszych kilometrów jechaliśmy szosą 2-pasmową właściwie niczym nie różniącą się od A2, jeśli nie liczyć dużo gęściej występujących węzłów do zjazdu/wjazdu. No i ruch większy niż u nas, bo tu autostrady są darmowe, a u nas konwoje TIR-ów suną poczciwą szosą nr 92, autostradę łaskawie oddając we władanie samochodom osobowym… :-] Trzy pasy pojawiły się nieco przed Berlinem, no i tu już Robcio znalazł się w swoim żywiole. Brat, gdy już się oswoił z ruchem na drodze, depnął pedał w podłogę i większą część trasy lecieliśmy około dwie paki na budziku :) Gdzieś przed Magdeburgiem na długim prostym odcinku z niewielkim akurat ruchem BeeMWica dała z siebie wszystko co miała – 240 km/h, aczkolwiek prędkościomierze zazwyczaj są lekko przeskalowane i na mojej nawigacji pokazała się szybkość 231 km/h. Gnając z taką prędkością najbardziej zmysłami odbiera się hałas, wręcz huk, rozdzieranego przez samochód powietrza, a nie – jak mogłoby się wydawać – ryk silnika. Motor jest nieomalże w całości zagłuszony pędem auta, to mnie zaskoczyło. Z autostrady zjechaliśmy w rzeczonym Magdeburgu bez specjalnej potrzeby, ot tak tylko żeby przejechać przez miasto, w którego twierdzy był kiedyś więziony Piłsudski. Też ciągle widać naleciałości NRD, ale znacznie mniej niż we Frankfurcie nad Odrą, tu już ewidentnie rzucają się w oczy kolosalne pieniądze wpompowane przez RFN w rewitalizację architektury i infrastruktury urbanistycznej. Tylko jakieś okropnie brzydkie tramwaje jeżdżą. Nie to że brudne czy oszprejowane, po prostu bryła pojazdu mega kanciasta, bardziej paskudne nawet od naszych „stopiątek”, fuj :( Trochę pokręciliśmy się w te i nazad wokół dworca kolejowego żeby zaparkować, a w międzyczasie przejechało kilka pociągów towarowych. Od razu poczułem, że jestem w cywilizowanym kraju :) Chciałem obejrzeć perony, więc Robert zaparkował pod dworcem. Parking był płatny, więc chciał abym podjął bilecik. Ale nie miałem jeszcze drobniaków, zresztą tylko na pięć minut chciałem wyskoczyć. Perony jak perony, ani szczególnie ładne, ani też nie brzydkie. Przy jednym z nich stał sobie piętrowy push-pull z lokomotywą, ale nie sfociłem składu. Stary, dość ładny, budynek dworca wymaga za to pilnej renowacji, bo wygląda jak z Polski ;-) W czasie jak mnie nie było do samochodu parkującego obok Roberta wrócił kierowca i zauważywszy, że za szybą naszego auta nie ma bileciku parkingowego… dał im swój, bo jemu już był niepotrzebny, a jeszcze kilkanaście minut było do wykorzystania :)) Ot, taka zwykła ludzka uprzejmość i to Niemca względem Polaków! Czy w drugą stronę byłoby to możliwe? Śmiem wątpić… Z Magdeburga do Gernrode to już względnie blisko było więc nie wracaliśmy na autostradę, za to namówiłem szofera żeby przejechał zwykłymi drogami lokalnymi, aby zobaczyć trochę wsi i miasteczek. W pewnej chwili Robert mówi „no dobra, a gdzie te wszystkie fotoradary?”. He he he też sam zauważył, że te opowieści w TVN-ie i innych bałamutnych mediach to zwykłe kłamstwa są – nie ma żadnych „tysięcy” fotoradarów! Podczas całego wyjazdu, po niemieckich drogach przejechaliśmy nieco ponad tysiąc kilometrów i zauważyłem 1 (słownie: JEDEN) fotoradar i to na autostradzie, a na dróżkach lokalnych (na których u nas aż roi się od fotopstryków ministra Rostowskiego) – zero. No bo i po co miałyby stać skoro niemieckiemu kierowcy włącza się niczym automat ograniczenie prędkości wraz z minięciem tablicy z nazwą miejscowości. Mnie to już nie dziwi, ale Robert który ostatni raz poza granice Grajdoła wyjechał jakieś 15 lat temu, nie mógł się temu zjawisku nadziwić – że jak to: nie ma fotoradaru ani „misiaków” w krzakach a mimo to każdy jeden kierowca samoistnie zwalnia do przepisowej prędkości? Moim zdaniem wytłumaczenie jest proste: niemiecka sieć autostrad liczy około 13 tys. km, na których nie ma ograniczenia prędkości. Przykład z życia wzięty: rok temu jechałem w lutym do Głogowa 480 km przed 9 godzin. Niemiec taki dystans pokona u siebie w circa about 4 godziny. A przy tym się „wyszaleje” nie łamiąc przepisów. W terenie zabudowanym jeździ spokojnie, bo tu już po prostu nie musi się spieszyć. Od szybkiego przemieszczania się na duże odległości ma gęstą sieć autostrad. Proste. U nas takiej możliwości nadal nie ma, a że nikomu nie uśmiecha się podróżować ze średnią prędkością – że użyję terminologii kolejowej – „handlową” 50 km/h, to stąd bierze się to nagminne łamanie nieżyciowych zresztą ograniczeń prędkości. Wiecie, jaką średnią prędkość podróży przez Niemcy pokazał nam komputer? 160 km/h! Jest różnica? Dziękuję… Inna rzecz rzucająca się w oczy to istne zatrzęsienie zwierzyny płowej widocznej na polach wzdłuż dróg. Ania zwłaszcza wyczuliła się na sarenki i co rusz informowała ile sztuk liczy każde kolejne napotkane stado wygrzebujące kąski spod śniegu. Kuźwa, skoro przy drogach tyle się ich widzi, to ile saren musi siedzieć po lasach dalej od dróg? Albo ptaki drapieżne – tych też od jasnej cholery siedziało przy drogach na specjalnie dla nich wbitych w ziemię drewnianych palach. Ewidentnie zostały tam ustawione jako dogodne punkty obserwacyjne dla myszołowów i jastrzębi, bo innej roli z całą pewnością te pale nie pełniły. Bardzo ta zwierzęca menażeria umila człowiekowi czas spędzony w podróży :) No, ale koniec końców dotarliśmy do domku w Gernrode i po kolacji szybko poszliśmy w kimę, aby maksymalnie wykorzystać atrakcje następnego dnia.

DZIEŃ 2 – sobota, 16 lutego

Na stacji zameldowaliśmy się około 20 minut przed planowanym odjazdem „naszego” pociągu, tak że zobaczyliśmy jeszcze odjazd nieco opóźnionego planowego pociągu 8961 Gernrode – Harzgerode z parowozem 99 5906-5. Specjalnie mu się nawet nie przyjrzałem, bo był jakiś taki mały i pokraczny (zresztą zaraz odjechał), bardziej skupiłem się na wypatrywaniu w oddali większej gabarytowo maszyny serii 99.23-24 krzątającej się przy zestawianiu składu pociągu imprezowego. To podstawowe konie pociągowe na tej kolejce, jak później doczytałem jest ich 17 (sic!), z czego w czynnej służbie pozostaje 12 szt. (to o 3 więcej niż w całej Polsce jest zdolnych do jazdy wszystkich wąskotorowych parowozów…). Dlaczego „później” zbierałem sobie informacje, a nie przed wyjazdem? Ano, po pierwsze dlatego że wyjazd właściwie do środy stał pod znakiem zapytania ze względu na pogodę – gdyby miało padać i autostrady byłyby mokre, „sponsor” zrezygnowałby z bicia rekordu prędkości i całe moje zaspokajanie wiedzy nie miałoby szans przełożyć się na korzyści praktyczne. Po drugie, w kolejowych wyjazdach zawsze lubiłem element zaskoczenia, zobaczenia czegoś najpierw na własne oczy, a nie w internecie przed podróżą. Tak więc nawet niespecjalnie przestudiowałem rozkład jazdy wydrukowany ze strony www kolejki. Wiedziałem tylko, że gdzieś tam po drodze naszego pociągu będzie jedna czy dwie mijanki, ale nie planowałem szczegółowo ganianki. Zdałem się na żywioł :) Pierwszy pociąg dnia odjechał sobie w swoją drogę, a my tymczasem obserwowaliśmy manewry maszyny kończącej zestawiać skład pociągu specjalnego. Tymczasem na peronie zebrał się spory tłumek uczestników przejazdu. W znakomitej większości byli to ludzie starsi bądź w sile wieku, młodziaków prawie nie uświadczyłem. Pomiędzy nimi krążył organizator z listą podróżnych i wydawał bilety. Słówko o samej stacji Gernrode. Kolej normalnotorowa umarła i zarosła zielskiem, jedynie przepiękny dworzec z czerwonej cegły i drewna trzyma się jako tako, ale torowisko wygląda jak w Polsce na zamkniętej dla ruchu linii. Za to wąska część stacji wygląda kwitnąco. Dużo skromniejszy dworzec wąskotorówki jest utrzymany nienagannie, perony wyłożone kostką, do tego jakiś warsztat i parę torów odstawczych. No dobra, gdy parowóz 99 7238-1 uporał się z zestawieniem imprezowego składu, przemanewrował na czoło pociągu, postał jeszcze chwilę aby zrobić parę i efektownie ruszył w trasę. A my za nim, ma się rozumieć. Początkowo nie za bardzo jest dojazd do torów, które wspinają się pod całkiem stromą górkę w pewnym oddaleniu od drogi asfaltowej. Dlatego pojechaliśmy od razu do miejsca pierwszego przecięcia się obu szlaków umiejscowionego przy przystanku Steinhaus Haferfeld. Dojechaliśmy tu zresztą za jakimś Niemcem, który też gonił pociąg od stacji początkowej. Przywitałem się z nim krótkim „halo” i ustawiliśmy się na motywie w oczekiwaniu na pociąg. Ja na małej górce, skąd miałem widok na tor poniżej, a lokals poszedł na drugą stronę toru (według mnie fatalny wybór, ale cóż…). Po zdumiewająco długim czasie w końcu dał się słyszeć z oddali narastający dźwięk zbliżającego się parowozu. Pięknie to brzmiało w leśnej ciszy… W końcu skład wyłonił się zza łuku, przeleciał na biegu wzdłuż przystanku, wpadł na przejazd (wcale nie hamując) i popędził dalej wzdłuż lasu porastającego pagórek. Skład liczył 8 wagonów, z czego ostatni inny od pozostałych. Ni to osobowy, ni pasażerski (tylko 3 okna) – wyglądał, jakby pełnił funkcję brankardu! Pomalowany cały na bordowo, podczas gdy typowe wagony pasażerskie bordowe były tylko do linii okien od dołu, zaś do dachu w kolorze kremowym. Niezbyt fajnie – muszę powiedzieć – wyglądały reklamy wymalowane na wagonach osobowych na bordowej części. Na szczęście dotyczyło to tylko wagonów tego jednego pociągu specjalnego. Jak się później okazało, zwyczajne wagony kursujące w pociągach planowych, od reklam były wolne i wyglądały po prostu wspaniale! W Alexisbad wypadało krzyżowanie z planowym pociągiem 8960 relacji Harzgerode – Quedlinburg. Prowadziła go ta sama lokomotywka 99 5906-5, która nie poczekała w Gernrode aż wyciągnę aparat, aby ją sfocić. Na dobrą sprawę „nasz” pociąg mógłby jechać dalej, bo drogi przebiegu obu składów nie kolidowały ze sobą. No, ale to zobaczyłem dopiero na gruncie. Ale nie było obaw, że pociąg nam ucieknie, bo gdy wjechał na stację, parowóz od razu podciągnął do żurawia wodnego, aby się nawodować. Nie czekaliśmy do odjazdu, lecz pojechaliśmy znaleźć jakiś motyw na szlaku. Jako kolejny punkt trasy wpisałem w nawigację miejscowość Straßberg i opcję „najszybsza trasa”. Nie było to najszczęśliwsze rozwiązanie, bowiem wysterowało nas na drogę nr 242 przez Siptenfelde. A – jak później się kapnąłem – mogliśmy jechać dróżką L234 wzdłuż toru przez Silberhütte i tam na bieżąco szukać motywów. No ale cóż, to było moje premierowe użycie sprezentowanej mi przez Justynkę na gwiazdkę nawigacji, więc w pełni jeszcze jej nie opanowałem. A z kolei Ani tablet ni groma nie chciał łapać internetu przez GSM, mimo że roaming miała włączony. Krótko mówiąc, nie mieliśmy dokładnej mapy, więc stąd to trochę błądzenie po omacku byle w ogóle jako-tako trzymać się toru. W każdym bądź razie dotarliśmy na stację do tego Straßberga i stwierdziwszy, że nic specjalnego sobą nie przedstawia zaproponowałem aby cofnąć się w stronę Alexisbad drogą L234, która teraz już mi się w nawigacji pokazała, tyle ile się da, aż zobaczymy parowóz. Tak też zrobiliśmy. Dojechaliśmy do przejazdu przed Silberhütte i ponieważ wydało mi się, że słyszę gwizd parowozu, postanowiliśmy tu nań zaczekać. Akurat nieopodal przejazdu przez tory stała jakaś rozpadająca się hala małej fabryczki (od razu poczułem się jak w Grajdole), którą postanowiłem wykorzystać jako tło dla zdjęcia. Podjechał też jakiś Niemiec, ale on skupił się na samym przejeździe, także nie wadził mi. Po chwili rzeczywiście pociąg przejechał, dziabnąłem go i popędziłem z powrotem do samochodu. Mój brat jakoś nie podłapał rytmu kolejowej ganianki, bo zamiast siedzieć w już odpalonym samochodzie, najzwyczajniej w świecie zajęty był dolewaniem płynu do spryskiwaczy! Parę szybkich komend przywróciło jednak Roberta do równowagi i już po chwili przeganialiśmy pociąg. Bez większej napinki zdążyliśmy przed nim na stacyjkę w Straßbergu, po czym popełniliśmy błąd próbując gonić go dalej. Niestety, znak ślepej drogi stał nie bez kozery… Dojechaliśmy tylko do bauera i trzeba było zawracać (a taka ta droga porządna się wydawała!). Daleko nam jednak nie uciekł, bo dorwaliśmy go już na mijance Friedrichshöhe. Potem to już spokojnie na stację do Stiege, gdzie wydawało się, że znów będzie mijanka z pociągiem z Hasselfelde. Coś jednak źle spojrzałem w rozkład, bo po około dwuminutowym postoju nasz pociąg ruszył w dalszą drogę. Jak później sprawdziłem, o tej godzinie w Stiege nie miał się pojawić żaden pociąg – jeden odjechał 20 minut wcześniej, a z powrotem miał przyjechać też za 20 minut. Się tym zdenerwowałem aż popełniłem kolejny, najbardziej brzemienny w skutkach błąd całej wycieczki. Wprowadziłem do nawigacji kolejny punkt trasy – miejscowość Ilfeld, ale po nauczce z ominięciem dogodnej dróżki z Alexisbad do Straßberga, wprowadziłem opcję nie najszybszej trasy, tylko ekonomicznej. Na pierwszy rzut oka wyglądało wszystko OK. No to jedziemy. Po kilku kilometrach wywiozło nas gdzieś w góry, droga robiła się coraz bardziej wąska – tak że nie sposób wyminąć się z innym samochodem z naprzeciwka – więc i prędkość trzeba było mocno ograniczać. A tu nam przecież pociąg ucieka! Ostatecznie wyjechaliśmy, powiem szczerze, nie wiem gdzie :( Dość, że pociąg nam zwiał na dobre. W końcu drogowskaz na bahnhof. Robi się cieplej :) Ale nie na długo, bo wyjeżdżamy na przejazd nieopodal jakiegoś leśnego mini dworca. Z daleka nie widzę jego nazwy, a nie chce mi się drałować w śniegu. Na torze gotowy do odjazdu, z zapalonymi światłami, stoi wagon motorowy. Na tej podstawie próbuję z rozkładu zorientować się gdzie jesteśmy. Nie udaje się to jednak, zaczynam się irytować całą tą sytuacją, szczególnie zaś tym, że pozwoliłem uciec gonionemu pociągowi. Ba, nawet w sumie nie wiem, czy uciekł i jest przed nami, czy wyprzedziliśmy go i jest jeszcze za nami! Sprawę utrudnia fakt, że nie opublikowano szczegółowego rozkładu jazdy, bo przecież pociąg uruchomiono dla jadących w wagonach Niemców, a nie goniących „na sępa” Polaków ;) Absurdalna sytuacja… I w tym momencie nadchodzi refleksja łagodząca wszystko jak balsam „aaa, walić to – jedźmy sobie i podziwiajmy uroki przyrody”. Słuszna koncepcja? Słuszna! :) Teraz, na spokojnie, wydedukowałem już sobie, że i owszem, dotarliśmy do Ilfeld. Tylko, że gdybym dysponował wcześniej dokładną mapką sieci kolejki, zauważyłbym od razu, że pojechaliśmy za daleko na południe w stronę Nordhausen! Nasz pociąg aż do Ilfeld nie zajeżdżał, ponieważ wcześniej, w Eisfelder Talmühle odbijał na północ w stronę Drein Annen Hohne!! Eeech, zemścił się brak dokładnego przygotowania, studiowania map… Ale co poradzę, że nie lubię tego? Wolę żywioł. Lecz czasem mści się to bez dwóch zdań. Pogodzony z porażką na tym etapie ustawiłem następny punkt docelowy: Benneckenstein. Łudziłem się, że może tu jeszcze nasz pociąg się nie dotoczył. Podjechaliśmy na stację i wyszedłem na tory aby oblookać, czy nie zostały jakieś świeże ślady po przejeździe parowozu. U nas to by było widać, że dopiero coś jechało chociażby po wytopionym śniegu w cieknącej wody z inżektora czy kropelkach smaru, a tu nic – zero jakichkolwiek wskazówek. Postałem trochę w ciszy próbując uchem złowić dźwięk gwizdawki (a tę te ichnie wąskie parowozy mają basową niczym z wielkiego statku transoceanicznego!), lecz nic nie doleciało do mych uszu. Zdezorientowany już byłem kompletnie, nie wiedziałem czy pojechał już do Brocken, czy nie dojechał jeszcze do Benneckenstein, bo np. znów brał gdzieś wodę po drodze! Stwierdziłem, że zawsze to lepiej być bliżej celu niż dalej, więc zarządziłem aby jechać ku Brocken. Po drodze wysterowało nas na jakąś stację o nazwie Schierke. Wyszedłem na peron oblookać okolicę. Wtem z oddali słychać dźwięk gwizdawki! Ha, przegoniliśmy go w końcu i zaraz wjedzie – ucieszyłem się. Trzeba było zobaczyć jak nisko opadła mi kopara, gdy zamiast naszego pociągu na stację wtoczył się parowóz 99 5901 zupełnie innego typu z oliwkowymi wagonami! Przystanął na chwilę, a gdy na semaforze zapaliło się białe światło ruszył pod górę – zacząłem się powoli orientować w którą stronę jest Brocken, bo w pierwszej chwili gdy wjechaliśmy na tę stację byłem zdezorientowany co do kierunków świata. Niech to szlag – nie zdążyłem zafocić tego pociągu. Ale co to – pociąg zatrzymał się, czyżby nie miał pary żeby wciągnąć skład pod wzniesienie? Taka głupia myśl przyszła mi w pierwszej chwili do rozgorączkowanej głowy, ale przecież „poszedł” na białym, więc manewruje tylko. I rzeczywiście, po przełożeniu zwrotnicy zaczął cofać na sąsiedni tor. No dobrze, ale co to za pociąg w ogóle? W rozkładzie jazdy próżno go szukałem, ale nic dziwnego zważywszy na koloryt pasażerów, jacy po chwili wysiedli z wagonów! Poprzebierani w dziwne stroje sprzed wieków, niektórzy panowie w białych pończochach, nawet wiedźma z lachą i w spiczastym kapeluszu przechadzała się po peronie. Oraz jakiś kolo z wielkim kluczem (do miasta?), w którym to kluczu miał schowaną flaszkę, z której co i raz pociągał solidnego łyka :) Uświadomiłem sobie oczywiście, że jest to jakiś kolejny pociąg specjalny nieujęty w rozkładzie jazdy. Zresztą, to jest coś pięknego, jak ludzie na Zachodzie potrafią się beztrosko bawić, a jednocześnie kultywować pewną tradycję… Słówko o lokomotywie prowadzącej ten pociąg. Już na pierwszy rzut oka wyglądała na dużo starszą od parowozu, za którym jechaliśmy z Gernrode. Otóż miałem okazję podziwiać z bliska lokomotywę zbudowaną w 1897 r. A wyglądała jak nowa!! Był to parowóz systemu Malleta, czyli wyposażony w dwa zespoły napędne – w sumie cztery cylindry. Na drzwiach dymnicy miał zawieszony dekiel obwieszczający, że prowadzony przezeń pociąg nazywa się „Prinzen-Express”. Aha, to już wiem skąd wziął się i u nas pomysł na „przyozdabianie” czół naszych parowozów prowadzących rozmaite specjale – różnica tylko jest taka że dekiel na przedzie oglądanego właśnie 116-latka był ładny, porządnie wykonany i otoczony zielonym wieńcem uplecionym z gałązek jakichś iglaków, a nie ordynarną białą dyktą z logo PKP CARGO dyndającą na pojedynczym drucie... Podczas gdy parowóz brał wodę z żurawia (a nie jak by to było u nas z wozu straży pożarnej...), z wagonów co i rusz sunęły kolejne grupki przebierańców żeby sfotografować się na tle czoła parowozu. Ha, nawet zostałem poproszony o zrobienie gruppen photo ;-) Po chwili szwargot rozbawionych Niemiaszków zagłuszył ryk nadjeżdżającego kolejnego parowozu. No, mówię skoro ten pierwszy pociąg nie okazał się być tym naszym uciekinierem, to teraz ani chybi że właśnie wjeżdża. A figa! Na zwolniony wcześniej tor wtoczył się z impetem 99 7241-5 z podobnymi wagonami co „nasz” pociąg z Gernrode, a więc kremowo-bordowymi, tyle że bez reklam. A więc nawet ładniejszy :) Mechanik zatrzymał równo z 99 5901 i zabrał się za wodowanie maszyny. W tym czasie najstarszy parowóz na sieci Harzer Schmalspurbahnen pomalutku wycofał się za stację. Ki diabeł, myślę sobie, po co on to robi? Po chwili wszystko stało się jasne, gdy od strony Brocken na zwolniony właśnie tor władował się trzeci pociąg! Ja pierdzielę, gdzie ja trafiłem – do wąskotorowego raju, czy jak? :)) Dwa odśnieżone tory (był jeszcze trzeci, ale pod białą kołderką), ale to nie problem żeby skrzyżowały się trzy składy! Ten trzeci skład – również nie „nasz” – był zestawiony identycznie co pociąg, który wjechał przed nim z naprzeciwka, też z maszyną serii 99.23-24. Tyle tylko, że lokomotywa jechała tyłem, ale to zrozumiałe, bo na stacji „szczytowej” nie ma przecież jak obrócić loka. Po chwili na zwolniony szlak pod górę ruszyła 99 7241-5, a gdy zwolnił się jeden z torów stacyjnych, wtoczył się pociąg przebierańców, cofnięty uprzednio na szlak skąd wcześniej przyjechał. Sunąc wzdłuż peronu kolorowy tłumek pasażerów witał parowóz okrzykami „heeeej” i czymś na kształt meksykańskiej fali – sympatycznie! Po czym zapakowali się do wagonów i odjechali do Brocken, oczywiście gdy szczyt wzniesienia osiągnął poprzedni pociąg. Chwilę wcześniej w dół ruszył pociąg z sąsiedniego toru. Ruszyliśmy śladem Prinzen Expressu, lecz daleko nie zajechaliśmy, bo na przeszkodzie stanął nam znak zakazu ruchu dla samochodów na szczyt :( Szukałem na nawigacji czy nie ma jakiej innej drogi, lecz pokazywało tylko tę jedną jedyną. Byłem tym wielce niepocieszony, bo jeszcze przed wyjazdem ostrzyłem sobie zęby na obejrzenie górnej stacji i takiego proradzieckiego masztu, z którego w czasach NRD bodaj miano zagłuszać zachodnioniemieckie rozgłośnie. Nawet myślałem, czy by nie wsiąść do pociągu i przejechać w te i nazad, ale po pierwsze wiem że Robert kręciłby nosem że ich zostawiam, po drugie – na dobrą sprawę i tak wiele bym z tego szczytu nie zobaczył okolicy ze względu na chmury. Po trzecie nie wierzyłem już zupełnie posiadanemu rozkładowi, toteż nie byłem pewien o której godzinie miałbym pociąg powrotny, a po czwarte wreszcie i tak zdążyłem już podjąć decyzję, że wrócę tu letnią porą, bo to jest coś tak wspaniałego że jednorazowa wizyta to zdecydowanie za mało :) Także w lato trzeba będzie te kilka kilometrów pokonać na nogach, albo może na wypożyczonym rowerku, zobaczy się. Nie mogąc jechać pod górę, skierowaliśmy się więc w dół. Aż dojechaliśmy do kolejnej stacji, którą okazało się Drei Annen Hohne. A tu – jakże by inaczej – stał pociąg z parowozem. Tiaaa... Na środkowym torze (tu drożne były trzy tory stacyjne) lokomotywa 99 7245-6 odczepiona od wagonów brała akurat wodę. Po paru minutach na tor przy dworcu od strony Wernigerode wjechała 99 7247-2 i również odczepiła się od składu. Nadal nie mogłem wyjść z oniemienia, w jakie wprawiła mnie częstotliwość kursowania pociągów, a tu znów jakaś nowość z tym odczepianiem lokomotyw. 7247 wyjechała kawalątek za rozjazd, a 7245 po chwili do niej dołączyła. Po czym zamieniły się miejscami na pociągach – 7245 podstawiła się do składu pod dworcem, a 7247 podjechała nabrać wody po czym podpięła się do pociągu na środkowym torze. Po kiego czorta odstawiać takie manewry – nie mam pojęcia. Nie zapominajmy jednak, że stacja ma trzy tory – szkoda, by ten trzeci się marnował, nie? Tak więc po tym jak dwa parowozy skończyły swoje roszady, z góry (tj. od strony Schierke) mógł zjechać trzeci skład!! Kolejny zwykły rozkładowy pociąg z parowozem 99 7237-3. Już zacząłem się gubić w obliczeniach, który to z kolei czynny parowóz... W dupę jeża, gdzie ja jestem – na jakiejś innej planecie, czy jak? ;-) Była to już, jak teraz liczę, ÓSMA kolejna lokomotywa pod parą. A dochodziła dopiero godzina 13! Po skomunikowaniu trzech pociągów nadeszła pora odjazdów. Najpierw odjechała 99 7245-6 z pociągiem 8903 do Eisfelder Talmühle, potem 99 7247-2 z pociągiem 8920 do Brocken, a na samym końcu w dalszą podróż z pociągiem 8932 z Brocken do Wernigerode ruszyła 99 7237-3. Tamże i my udaliśmy się aby obejrzeć parowozownię. Nie jest jakaś zbytnio imponująca, byłem wręcz nieco rozczarowany – trzystanowiskowa zaledwie (jak na tyyyle parowozów) szopka to wydaje mi się zbyt skromnym zapleczem. Widocznie jednak wystarczy skoro to wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku. Oprócz niej jest obrotnica, wysoka ceglana nastawnia, kanał oczystkowy, a nawęglanie odbywa się za pomocą gąsienicowego dźwigu z łychą do nabierania węgla. Na zatrudnienie stały dwa parowozy pod parą – 99 7232-4 oraz 99 7235-7. Przypuszczam, że któryś z nich prowadził pociąg z Brocken widziany wcześniej w Schierke, któremu musiał ustąpić toru ten mały czterocylindrowiec. Zakładając, że to założenie jest słuszne, wychodzi na to, że drugiej z tych maszyn wcześniej nie widziałem. A więc DZIEWIĄTY parowóz pod parą tego dnia!!! Aby obejrzeć szopę wcale nie trzeba łazić po jej terenie. Pomysłowy Niemiec wymyślił udogodnienie dla turystów i zbudował… taras widokowy, na który wiodą schodki wprost z peronu. Jakby tego było mało, przy barierkach owego tarasu zamontowano nieduże tabliczki z opisami lokomotyw i wagonów motorowych, jakie można spotkać poniżej na torach. Oczywiście wszystko elegancko zafoliowane żeby nie uległo zniszczeniu na deszczu... Poza parowozami na terenie szopy stały jeszcze: lokomotywa spalinowa 199 874-9 i wagon motorowy 187 018-7. Chyba o takiej oczywistości, że teren stacji i peron zadbany, ławeczki, klomby na kwiaty, nie muszę nawet wspominać, prawda? Niewiele gorsze wrażenie (ale jednak) robią perony normalnotorowej części dworca. Tu trochę widać, że infrastrukturę nadgryza ząb czasu. Niemniej i tak jest o niebo lepiej niż na 99% polskich dworców. Poczekałem tu sobie chwilę za zapowiadany pociąg do Vienenburga, którym okazał się spalinowy szynobus serii VT873. Nic specjalnego, ale pamiątkową fotkę zrobiłem. Po czym wróciłem do samochodu przez hall dworca. Wnętrze dość małe, ale wystarczające żeby pomieścić kasy, dość spory salon prasowo-książkowy i małą piekarenkę. Jako że pomału zbliżała się godzina odjazdu pociągu do Brocken ustawiliśmy się przy semaforze wjazdowym do Brocken od strony Drei Annen Hohne. Tor idzie tu ładną eską, a dodatkowo w kadr z prawej strony łapie się efektowny gmach Harzer Kultur und Kongress Zentrum. Nieopodal na bocznicy stało kilka normalnotorowych szutrówek na wąskich transporterach, a także wąskotorowe platformy, węglarka, kryty i cysterna. Nie sądzę, aby były wykorzystywane w bieżącej pracy przewozowej. Myślę, że wagoniki te mogą być wykorzystywane przy organizacji imprez dla entuzjastów kolei. Dziabnąłem tu 99 7237-3, która ładnie kopciła, bo tor lekko się wznosi, a pociąg dopiero rozpędzał się po ruszeniu ze stacji. Następnie pojechaliśmy na przystanek Wernigerode–Hasserode. Wyglądało jakby stacja była podzielona na część pasażerską i towarową, bo od głównej linii odchodził boczny tor pod osobny budynek. Miał on wymalowaną nazwę stacji, ale ewidentnie było widać, że jest nieużywany. Tak samo jak tory z uschniętymi chwastami. Poszedłem dalej na przystanek pasażerski, ale nie zaobserwowałem nic wartego zrobienia zdjęcia w tym miejscu i wróciłem do auta, tym bardziej że na pociąg czekała gromada rozwrzeszczanych i rzucających się śnieżkami nastolatków. Stwierdziłem, że trzeba znaleźć jakiś motyw leśny więc ruszyliśmy powoli w stronę Drei Annen Hohne. I jakoś tak się złożyło, że przez około 10 km dzielących obie stacyjki nie za bardzo było gdzie zaparkować w co ciekawszych miejscówkach, a z kolei jak było gdzie stanąć, to motywu na fotę nie było. Summa summarum dojechaliśmy aż do przejazdu przez tor w okolicę semafora wjazdowego do DAH. Na szczęście za nim była dróżka w prawo na parking pod jakimś dużym pensjonatem. Tor szedł w dość głębokim przekopie. Tu na focenie było za ciemno, ale kawałek dalej widać było, że przekop się kończy. Czułem pismo nosem, że tam będzie ładnie, więc zostawiłem towarzystwo i ruszyłem pod górkę. I rzeczywiście, zbocze pagórka, którym szedłem, nagle opadło i oczom moim ukazał się ciasny łuk pomiędzy dalszymi dwoma wzniesieniami. Zbocze jednego z nich, na prawo ode mnie, porastał stary las świerkowy. Pięknie! Czegoś takiego właśnie szukałem :) A jakie tu echo się niosło! Już nie mogłem się doczekać aż panującą tu akustykę wykorzysta sapiący parowóz. Szkoda, że Ance nie chciało się ruszyć tłustego dupska z samochodu żeby nagrać to na kamerkę. O sile echa wzmacniającego dźwięki niech świadczy taki śmieszny fakt: jakieś 300-400 metrów ode mnie, po zboczu przeciwległego pagórka szedł facet na spacerze z psem. I albo jeden, albo drugi... puścił bąka. Trzeba było słyszeć jak zanosiłem się śmiechem, gdy pierd zadźwięczał donośnie w całej dolinie :))) Na pociąg przyszło mi poczekać dobre 15 minut, ale było warto. Piękne miejsce i rewelacyjna akustyka sprawiły że ten przejazd pozostanie na długo w mej pamięci, mimo ze z tą moją pamięcią nie jest najlepiej ;-) Pociąg został przytrzymany pod semaforem wjazdowym, tak że w Drei Annen Hohne byliśmy przed nim. Pewnie musiał poczekać aż 7245-6 skończy zmieniać czoło pociągu, po tym jak wróciła z Eisfelder Talmühle. Nie mogąc się doczekać aż go wpuszczą na stację, poszedłem do sklepu z pamiątkami. Czyli do dworca po prostu, bo co niby stoi na przeszkodzie żeby pani sprzedająca bilety nie miała też sprzedać: koszulek, polarów, czapek, kubeczków, breloczków, dziesiątek mniejszych i większych albumów o kolejce i regionie, książek, a także całej masy pomniejszych gadżetów byle z logo HSB? Za darmochę pobrać sobie można folderki z rozkładami jazdy i dotyczące okolicznościowych imprez organizowanych przy współudziale kolejki. Na przykład inscenizację „Fausta”. Na peronach wisiały plakaty, nawet na jednym z wagonów tego naszego porannego specjala był reklamowany. Kurcze, żebym wcześniej dysponował tak dokładnym rozkładem... Za długo w kasie nie marudziłem, bo 99 7237-3 donośnym rykiem gwizdawki dała znać, że sposobi się do wjazdu spod semafora w perony. Wjechała na tor najbliżej dworca. Wyświetlacz dla środkowego niezajętego toru uprzedzał, że o 16:04 wjedzie sonderfahr Prinzen-Express, ale zamiast niego już po chwili z Brocken wtoczyła się 99 7241-5. A więc znów krzyżowanie 3 składów! I bynajmniej nie ostatnie... Korzystając z okazji, że 7237 brała akurat wodę wszedłem sobie do pierwszego lepszego wagonika obejrzeć go od wewnątrz. Czyściutko, cieplutko, siedzenia mięciutkie obite jakimś miłym w dotyku materiałem (coś jak plusz, ale nie do końca), a najlepsze były półeczki pod oknem – te takie żeby jakiś napój postawić, czy gazetę położyć. Otóż na drewnie, z którego były wykonane, miały wypalony schemat całej sieci wąskotorówki! Trwałe, estetyczne i pożyteczne – super :) Przed 16 przenieśliśmy się kawałek przed stację, skąd widać było tor idący łagodnym łukiem z górki. Zanim tu jednak podjechaliśmy uciekła nam 7245-6 z pociągiem 8929 do Nordhausen, a wszystko przez konieczność odwiedzenie dworcowej toalety przez Roberta. Na szczęście na pociąg z przebierańcami zdążyliśmy. Sześć minut później jego śladem z Brocken zjechała nasza zguba 99 7238-1 z sonderzugiem. Postanowiliśmy nie zmieniać miejscówki, tylko poczekać na odjazd pociągu z Wernigerode do Brocken. Dopiero potem ruszyliśmy niespiesznie w stronę domu szukając jakiejś miejscówki na szlaku. Ale nic jakoś nie wpadło nam w oko. W motywach leśnych był ten problem, że było już dość ciemnawo, a z kolei otwartych przestrzeni tam akurat jak na lekarstwo. Ostatecznie po przejechaniu 4 km wylądowaliśmy na stacji Elend. Tu przynajmniej można było jeszcze coś zafocić. Po kilku minutach parowóz nas dogonił i przystanął na chwilę na stacji. Nie wiem po co, bo rogatki już wcześniej były opuszczone i mógł jechać bez zatrzymania. Nikt też z pociągu nie wysiadł ani doń nie wsiadł. Dla mnie to tym lepiej, bo mogłem popełnić dwie fotki – jedną z dworcem i drugą jak przecina przejazd, po tym jak przebiegłem przez drogę korzystając z chwilowego postoju pociągu. Potem do samochodu i rura za nim. Dziabnęliśmy go jeszcze trzy razy w miejscach gdzie nasza dróżka spotykała się z torem. A gdy się ściemniło i ‘parameter’ spadł do wartości nikczemnych odpuściliśmy sobie dalszego szukania kontaktu z pociągiem i pojechaliśmy wprost do Alexisbad. Pomyślałem że tu mu zrobię nocną fotkę spodziewając się, że podobnie jak rano, będzie uzupełniał wodę. Na stacji stał samotny wagon motorowy 187 016-1 czekający na godzinę odjazdu do – jak widać było z wyświetlacza nad kabiną maszynisty – Harzgerode. W ramach ustawiania parametrów ekspozycji na parowoza, zrobiłem mu fotkę. Znów coś długo przyszło czekać na przyjazd sonderzuga. No ale w końcu słychać gwizd. Dobra, pełna gotowość, jedzie! A to co za czort? Zza łuku wyłonił się owszem parowóz, ale nie „nasz”, lecz 99 5906-5, czyli ten którego widzieliśmy jako pierwszy z samego rana w Gernrode, a potem w kursie powrotnym gdy krzyżował się w Alexisbad ze specjalem. Rzut oka w rozkład wyjaśnił sprawę – przyjechał z rozkładowym pociągiem 8964 z Eisfelder Talmühle. A to oznaczało, że specjal miał tam dłuższy postój, aby planowiec złapał odbieg. Czyli że nie opłacało się czekać bóg wie ile na sonderzuga – lepiej pogonić tego planowca. Szczególnie, że lokomotywa starszego typu, również 4-cylindrowa. Wydawało mi się, że dokładnie taka sama co ta, która prowadziła Prinzen-Expres, ale później w domu doczytałem, że minimalnie się różnią się tylko budką maszynisty. No i jest sporo młodsza od swej koleżanki, bo zbudowaną ją w 1918 r. Zanim jednak pociąg ruszył w dalszą drogę, cofnął spod peronu do żurawia dając mi tym sposobność wykonania mnóstwa zdjęć na różnych parametrach aż w końcu trafiłem z ustawieniami, które niwelowały maksymalnie wszechobecność pomarańczowej poświaty z lamp sodowych. Z wagonów wyszedł całkiem spory tłumek obserwować branie wody i palacza przewalającego szuflą węgiel ze skrzyni bliżej budki. Parowóz ma skrzynię węglową nie za plecami drużyny trakcyjnej, jak w naszych tendrzakach, lecz po obu stronach kotła i na skrzyniach na wodę. Trochę to bez sensu, moim skromnym zdaniem... W międzyczasie odjechał wagon motorowy do Harzgerode. Wkrótce i my udaliśmy się w dalszą drogę do Gernrode. Stacja leżąca 121 metrów niżej niż Alexisbad (wysokości przystanków nad poziomem morza podaje się w rozkładzie jazdy!) była osnuta delikatną mgiełką, z czego bardzo się ucieszyłem, bo ładnie fotki wychodzą w takim mleczku, a raczej rzadko mam okazję pstrykać w takich warunkach. Jeszcze gęstsza wata była na końcowej stacji Quedlinburg, gdzie uprosiłem brata żeby podjechać („jeszcze ci nie dość??”). Wielkością stacja zbliżona jest do Wernigerode, z tym że nie ma wydzielonej części wąskotorowej. Po prostu przy jednej krawędzi peronu leży tor wąski, a przy drugiej normalny. Do oblotu składu lokomotywka ma jeszcze jeden tor i to wszystko. Kurcze, ledwo zdążyłem rozstawić statyw jak już wjechał. Pomocnikowi bardzo się spieszyło, bo pociąg dotarł do celu z „aż” – jak dla Niemców, u nas byłoby to „tylko” – 10 minutowym opóźnieniem, przez co nie miał marginesu na manewry przed podróżą powrotną. Chłopaki uwinęli się wartko, tak że w ostatni krótki kurs do Gernrode pociąg 8969 ruszył planowo o 19:40. To jest piękne w tym narodzie – Ordnung muß sein! Chociaż sam dworzec od strony peronów nie robił wrażenia jakoś szczególnie zadbanego, nawet – o zgrozo! – zauważyłem mały bohomaz grafficiarza na ścianie ;-) Poczekałem na odjazd pociągu, by zafocić bryłę dworca we mgle z dodatkową porcją pary i skąpany w niej semafor wysyłający w siną dal czerwone światło swego „lasera”. W Gernrode byłem jedynym obserwatorem manewrów, przez co czułem się trochę dziwnie – u nas jak jest impreza raz na pół roku to zjeżdżają zewsząd wyposzczeni miłośnicy, kręcą się wszędzie, włażą w kadr. W sumie nie ma się co dziwić. A tu? Zwykły dzień jak co dzień. Jutro też będzie manewrować i pojutrze też, i popojutrze również. Nie ma się czym podniecać, to nie powód żeby zarywać sobotni wieczór. Ech... Samowarek poprzestawiał trochę wagonów, a gdy skończył odjechał sobie dostojnie gdzieś w głąb stacji zapewne na obrządzanie. I ja wraz z nim na tym zakończyłem „walkę” tego niezwykle udanego, obfitującego w tyyyle nowych wrażeń i emocji, dnia. Obiecuję sobie, że przy następnej okazji w lato dokładniej spenetruję środkowy odcinek sieci Hassefelde – Eisfelder Talmühle – Nordhausen oraz sam szczyt Brocken.

DZIEŃ 3 – niedziela 17 lutego

Ostatniego dnia wyprawy nie przewidywałem żadnych szczególnych kolejowych atrakcji, co najwyżej jakieś drobiazgi „przy okazji” drogi powrotnej do domu. Toteż nie spieszyliśmy się z wyjazdem. Nasz gospodarz uprzedził mnie jeszcze w piątek, że w niedzielę rano wyjeżdżają całą rodziną i poprosił żebym zostawił klucz w skrzynce na listy. Szacun za to że się nie bał, iż barbarzyńcy z Polski odjadą z połową jego domu! ;-) Pewnie po prostu taka ewentualność nie zaświtała w ogóle w jego niemieckiej głowie, ot co. Porobiłem kilka zdjęć z myślą o Justynie, w razie gdyby się dała namówić w przyszłości na spędzenie tu kilku dni urlopu. Chociaż jak teraz myślę, to pewnie będę szukał noclegu w okolicy Wernigerode, gdyż tam częstotliwość kursowania pociągów jest największa. Na odchodnym zafociłem jeszcze prześlicznego kocura-grubaska naszych gospodarzy i pojechaliśmy do Quedlinburga. Chciałem tam obejrzeć stare miasto wpisane na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Specjalnie pokierowałem Robertem tak, by przejechał obok dworca i tak się akurat sympatycznie złożyło, że zaraz jak przejechaliśmy przez tory – zamknęły się za nami rogatki.  Tak więc zatrzymaliśmy się na chodniku, bym mógł sobie zrobić zdjątko szynobusa, który akurat przejeżdżał koło opuszczonej starej nastawni. A potem już bez zwłoki na stare miasto. Coś mi się jednak pokićkało i – jak później, już w Warszawie, ze zgrozą odkryłem – trafiliśmy na rynek… nowego miasta. Nawet się właśnie zdziwiłem, że z tym UNESCO to chyba musi być jakaś pomyłka, bo rynek jak rynek, nic szczególnego. Dobra, było parę kamienic ze starości pokrzywionych jak paragrafy, ale żeby zaraz światowe dziedzictwo... A to się okazało, że owo nowe miasto zostało założone w… XII wieku, ładne mi „nowe” ;-) Na krótki spacer wybrałem się wraz z bratanicą, brata nie dało się wyciągnąć z auta – stwierdził, że musi pilnować dobytku. Inaczej ani chybi Niemcy okradliby nasz drogocenny samochód... Polskie nawyki trudno porzucić hehehe :-P Nad rynkiem nowego miasta górują dwie wieże kościoła, któremu postanowiłem przyjrzeć się bliżej. Obeszliśmy go dookoła, ba – nawet zmusiłem się do wejścia do środka! Ponieważ jest to świątynia protestantów przeto wystrój wnętrza jest wręcz ascetyczny, nie ocieka złotem i nie poraża przepychem, jak to ma miejsce w rzymskokatolickich kościołach. Okrężną drogą wróciliśmy do zniecierpliwionego już Roberta i ruszyliśmy w drogę powrotną. Ponieważ jednak brat nie chciał jechać tą samą drogą przez Magdeburg (i dobrze), skierowaliśmy się autostradą A14 w stronę Halle. Przed miastem odbiliśmy w lewo ku autostradzie A9 na Berlin. I ta szosa okazała się najlepsza z całej wycieczki – 3 pasy, najrówniejszy asfalt, toteż wkrótce nawigacja znów pokazała Vmax 231 km/h i ani kilometra więcej ;-) Brat znów był cały szczęśliwy! Czas płynął szybko i wkrótce, niestety, przyszło nam przekroczyć granicę Grajdoła :( O tym, że wróciliśmy do krainy rozmodlonych kretynów przekonaliśmy się tuż za graniczną rzeką, kiedy zaproponowałem spożycie suchego prowiantu w okolicy kolejowego mostu na Odrze. Chciałem go sobie oblookać w czasie gdy dwójka na przednich siedzeniach zamierzała zaspokajać głód. Otóż jadąc dróżką w kierunku mostu zauważyłem w pewnym momencie na terenie jednej z posesji ustawioną na pieńku figurę matki boskiej w... akwarium! Najwidoczniej wstawienie Maryi w szklaną pułapkę ;-) miało w zamyśle twórcy tej instalacji uchronić ją przed deszczem (tak jakby jej to robiło różnicę). Mało się nie zesikałem z radości i zapowiedziałem bratu, że jak będziemy wracać na główną drogę to koniecznie musi się przy niej zatrzymać, abym sobie to kuriozum zafocił. Tymczasem zaparkowaliśmy koło przepustu dróżki przez nasyp. Według mapy tu się ona kończyła, ale jak się później przekonałem można nią dojechać do samego mostu. Ruszyłem tam jednak z buta i po jakichś 200-300 metrach byłem na miejscu. Most niczego sobie, przyznać muszę że ładny i wygląda nowocześnie. Po niemieckiej stronie widać było na stacji biało-czerwoną Ludmiłę z zapalonymi trzema światłami, sposobiącą się do wjechania do Polski. Ale coś nie spieszyło jej się, a mnie nie chciało się czekać na wygwizdowie. Także sfotografowałem sobie sam most i wróciłem do samochodu, bo czym prędzej chciałem znów zobaczyć Matkę Boską Akwariową, jak zdążyłem już ją sobie nazwać. Miałem nawet na tyle szczęścia, że na zdjęciu załapała się właścicielka posesji, której pomachałem (dusząc się śmiechem) radośnie :)) Ani chybi sam bóg weźmie ją za ten uczynek wspaniały żywcem do nieba buuuachachacha :-D Następny przystanek w naszej pielgrzymce śladem świętych figur ;-) wypadał w Świebodzinie. Jako się rzekło na początku tej relacji, aby dotrzeć do Dżizasa z siatkobetonu, z A2 trzeba zjechać na węźle Torzym i kontynuować jazdę starą „dwójką” przemianowaną teraz na drogę nr 92. Zjechaliśmy więc i z miejsca utknęliśmy za konwojem TIRów. Ahaa, to tu się podziewają wszystkie te ciężarówy, których nie widać na płatnej autostradzie... No coś pięknego po prostu! Wybudowana za ciężki cash dwupasmowa (czemu nie trzypasmowa, chciałoby się zapytać) autostrada świeci pustkami, za to niedaleką jednopasmową drogę krajową TIR-y rozjeżdżają do szczętu. Wątpię, by jedynym wytłumaczeniem był brak na A2 potrzebnej infrastruktury: wielkich parkingów, barów, kibli, stacji benzynowych, etc. Z tym kierowcy poradziliby sobie. Po prostu za jazdę 92-ką właściciel firmy transportowej nie ponosi extra kosztów, a skoro prawo nie obliguje ciężarowych samochodów do jazdy autostradami, to co się dziwić że A2 służy głównie autom osobowym? Braaaawo! Mimo że Robert jest świetnym kierowcą w zrywnej furze, to i tak przeważnie wlekliśmy się do tego Jezuska jak nie za sznurem ciężarówek, to z kolei ograniczani nawtykanymi co i rusz fotoradarami. W efekcie do Świebodzineiro dociągnęliśmy o szarówce, ale było warto! Takiego pomnika ludzkiej ciemnoty i zacofania to chyba jeszcze nie widziałem. No, ale napisano o tym w internecie gigabajty tekstów, więc nie będę się powtarzał, dodam może tylko, że aby urządzić chodniczek dla „pielgrzymów”, z ławeczkami i oświetleniem to kasa była, ale żeby utwardzić marne 50 metrów drogi na parking – to nie. W efekcie mamy dziurę na dziurze wypełnione bagnem – jakież to wspaniale polskie! Bardzo to mi się wszystko razem do kupy „podobało” :-/ Tu popełniłem ostatnie zdjęcia wycieczki. Nie pozostało już nic innego jak wjechać na autostradę na węźle Trzciel, podjechać do Tomiego zwrócić pożyczony aparat (jeszcze raz WIELKIE dzięki!!) i pomykać dalej, do domu.

1 komentarz:

  1. foty fajne i nakrecaja mnie na Brocken jeszcze bardziej niz przedtem. Jako katol jednak czuje się urażony 'Jezuskiem', ciemnotą i zacofaniem. Pewnie w kościele byłeś ostatni raz w podstawówce albo co najwyżej na bierzmowaniu, albo w ogóle, bo nie rozumiesz o co tu chodzi. Nie oceniaj więc.

    OdpowiedzUsuń

Wal śmiało!