No, powiedzcie, że alkohol nie ma zbawiennego wpływu na
nasze losy! ;) Jadąc pod koniec stycznia na działkę koło Wkry do brata „na
wódkę” w życiu bym nie pomyślał, że efektem naszej małej libacji będzie wyjazd
trzy tygodnie później do Niemiec na wąskotorowe parowozy. Razem z reaktywowaną
„Czystą Żytnią” przywiozłem też do pokazania Robertowi fotki ze Strasburga. No
i tak siedzimy przy śledziku i wódeczce, oglądamy zdjęcia i mówię do
brata, że wziąłby w końcu i gdzieś wychylił nos za granicę, zobaczył
cywilizowanego świata, a nie tylko na tę działkę i działkę – ile można? Jak
mnie Robert zaskoczył normalnie, odparłszy że w sumie czemu by nie! I że po Niemczech by się przejechał ichnim autobahnem, bo w Polsce nie dał jeszcze rady
rozwinąć pełnej szybkości swego bi-em-dablju ;) kupionego około roku wcześniej.
Stanęło na tym, że on sponsoruje wyjazd, a ja mam wymyślić dokąd jechać,
zabukować nocleg i temu podobne. Co ciekawe, następnego dnia – po
przetrzeźwieniu – wcale nie wycofał się ze swych słów, czego można się było
obawiać. Wyglądało na to, że faktycznie chce mu się zaczerpnąć świeżego
zachodnioeuropejskiego powietrza :) Niesamowite… No, ale mnie w to tylko graj!
Trzeba kuć żelazo póki gorące. Po powrocie do Warszawy zacząłem przeszukiwać internet
pod kątem terminów kolejowych imprez w Reichu. I się normalnie załamałem. Lecz
nie ich brakiem, ale… nadmiarem!! Tam jest normalnie po kilka imprez w każdy
weekend, a nie jak u nas jedna raz na kilka miesięcy – normalnie załamka z tej
Polski, co to jest za grajdół jebany :( Fakt, że w Niemczech może nie co każdy
tydzień jest impreza z normalnotorowym parowozem, ale i tak jest ich całe
multum porównując z jedną-dwoma imprezami na rok w Grajdole. Nawet jeśli akurat
jakiś klub czy stowarzyszenie niemieckich MK nie organizuje przejazdu
plandampfem, to i tak tamtejszy pasjonat może przebierać w ofertach jak w
ulęgałkach – jak nie impreza na wąskotorówkach to wystawa modeli, jak nie
wystawa modeli to któreś muzeum kusi otwarciem nowej ekspozycji. I tak w koło
macieju, byle kasę mieć to kolejowe życie jak w Madrycie. Ale co się dziwić,
jak w Niemczech mniej więcej – jak kiedyś czytałem – co trzeci obywatel jest
jakoś tam uczuciowo związany z koleją, która jest ich dumą i chlubą? A my…
ehhh, nie ma co mówić w ogóle… Dno i pięć metrów mułu :(( No więc wynalazłem,
że w sobotę 16 lutego z Cottbus rusza pociąg specjalny do czeskiego Liberca
przez Drezno ciągnięty przez dwa parowozy. Skoro braciszek chce wypróbować
prędkość swego auta to ganianka za składem powinna być mu na rękę. Mankamentem
był jednak krótki odcinek autostrady (ok. 60 km) do gonienia nieopodal toru, a
potem trzeba by jechać zwykłymi drogami, na których obowiązują już ograniczenia
prędkości. Być shaltowanym przez Polizei to raczej słaby pomysł ;) A
jak opublikowano rozkład jazdy, z którego wynikało, że pociąg z Cottbus
startuje o 6:15, to już całkiem dałem sobie spokój z tym wariantem wycieczki.
Zamiast tego postawiłem na organizowany w Górach Harzu pociąg specjalny z
parowozem z Gernrode do Brocken, czyli na sam szczyt tego pasma górskiego.
Zaletą wyjazdu tamże był dojazd praktycznie całą drogę autostradami, więc brat
będzie zadowolony, nacieszy się prędkością do woli. No i pociąg ruszać miał o
8, więc nie trzeba by się zrywać o dzikiej porze. To znaczy dla mnie nie byłoby
to problemem, ale dla Roberta starszego ode mnie o 14 lat, nocnego marka a za
to porannego śpiocha to byłoby nie najlepsze rozpoczęcie weekendu. Poza tym,
będąc przyzwyczajonym do polskich realiów uznałem, że nie będzie żadnego kłopotu
z gonieniem wąskotorowego pociągu, podczas gdy ten na dwóch czajnikach do
Liberca miał duże szanse nam uciec gdybyśmy byli nie dość szybcy na krętych
górskich dróżkach w Sudetach. Tak więc wszystko przemawiało za wyjazdem do
landu Saksonia Anhalt. Popełniłem tylko jeden mały błąd, a mianowicie zaraz po
powrocie z działki oddałem aparat do serwisu Nikona, bo mi coś obiektyw już od
pewnego czasu szwankował, a nie chciałem przywieźć z zagranicznej wycieczki
zdjęć skopanych technicznie. Ów błąd polegał na tym, że były marne szanse na
odebranie naprawionego sprzętu przed datą wyjazdu… Ale od czego Tomi, któren zaoferował
się z pożyczeniem swojego aparatu! O, to się nazywa prawdziwy przyjaciel :))
Znalazłem fajny nocleg w Gernrode – domek wynajmowany dla gości na ferie, z
salonem, w pełni wyposażoną kuchnią oraz łazienką na dole i dużą 4-osobową
sypialnią na górze za jedyne 64,5 € za dobę (w razie czego służę kontaktem). Ponieważ
wszystko było dopięte na ostatni guzik, w piątek o 8 rano zameldowali się u mnie
pod domem Robert z Anią (swoją córką znaczy) i ruszyliśmy po przygodę :)
DZIEŃ 1 – piątek 15 lutego
Pierwszy punkt programu obejmował – jako się rzekło –
pożyczenie aparatu od Tomiego. Nie obyło się bez małych perturbacji
logistycznych, albowiem zamiast zjechać z A2 na węźle autostradowym Poznań
Wschód zjechaliśmy na Poznań Zachód – albo ja źle Tomiego usłyszałem, albo on
się przejęzyczył. Ostatecznie jednak spotkaliśmy się i już uzbrojony w
identyczny zestaw foto (Nikon D80 z lufą 18-200 VR) ruszyliśmy w dalszą drogę. Drugi
punkt programu zakładał obejrzenie największego pomnika ku czci
polsko-katolickiej głupoty, czyli słynnego Jezusa Króla z Rio de
Świebodzineiro. Nie zaprzątałem sobie wcześniej głowy obczajaniem dojazdu do
figury wychodząc z założenia, że najpewniej będzie ją widać z autostrady
(czytałem kiedyś w gazecie, że bezbożni Niemcy i przedstawiciele innych narodów
walących na EURO 2012 w głąb naszego miłującego boga kraju mają się nawracać na
sam jej widok). A tu gucio, nie dość że Dżizasa nie zauważyliśmy, to - co jeszcze
bardziej wesołe - nie ma węzła żeby zjechać z autostrady do Świebodzina!
Najbliższy zjazd znajduje się 35 kilometrów dalej koło jakiejś
pipidówy Torzym. Szkoda, że nie jeszcze dalej! Postanowiliśmy odwiedzić kukłę z
siatkobetonu w drodze powrotnej. Za to podjechaliśmy na stację w
Rzepinie, na której wcześniej jeszcze nie byłem i bardzo dobrze, bo nic
ciekawego sobą nie przedstawia. Znacznie ciekawszy był za to pociąg towarowy,
który przejechał gdy staliśmy przed zamkniętym szlabanem – zielona siódemka
Cargo z mieszanym składem w stronę granicy. Chcieliśmy jeszcze zatankować furę
na Shellu przed Niemcami, ale że w Rzepinie – jak powiedziały „mobilki” –
stacji tej sieci nie ma, musieliśmy udać się do centrum Słubic. Po drodze z A2
znów przejeżdża się przez tory, ale tu nie ma nawet stacji – jedynie przystanek
osobowy. W sumie dobrze się stało, że zjechaliśmy do tych Słubic, bo dzięki
temu już po przejechaniu mostu na Odrze obejrzeliśmy sobie trochę Frankfurtu.
Miasto nie rzuca na kolana, delikatnie mówiąc. Wydało mi się, że mniej tu jest
leciwych kamienic niż w mieście po polskiej stronie rzeki, tak jakby
lewobrzeżna część miasta została zrównana z ziemią wiosną 1945 r. Jest dużo
brzydkich, odrapanych bloków z wielkiej płyty z czasów głębokiego NDR. Normalnie
jak bym na żywo oglądał scenografię do filmu „Good Bye Lenin”. Bez
najmniejszego żalu opuściliśmy to przygnębiające miejsce i wróciliśmy na
autostradę. Kilkadziesiąt dalszych kilometrów jechaliśmy szosą 2-pasmową
właściwie niczym nie różniącą się od A2, jeśli nie liczyć dużo gęściej
występujących węzłów do zjazdu/wjazdu. No i ruch większy niż u nas, bo tu
autostrady są darmowe, a u nas konwoje TIR-ów suną poczciwą szosą nr 92,
autostradę łaskawie oddając we władanie samochodom osobowym… :-] Trzy pasy
pojawiły się nieco przed Berlinem, no i tu już Robcio znalazł się w
swoim żywiole. Brat, gdy już się oswoił z ruchem na drodze, depnął pedał w
podłogę i większą część trasy lecieliśmy około dwie paki na budziku :) Gdzieś
przed Magdeburgiem na długim prostym odcinku z niewielkim akurat ruchem
BeeMWica dała z siebie wszystko co miała – 240 km/h, aczkolwiek
prędkościomierze zazwyczaj są lekko przeskalowane i na mojej nawigacji pokazała
się szybkość 231 km/h. Gnając z taką prędkością najbardziej zmysłami odbiera
się hałas, wręcz huk, rozdzieranego przez samochód powietrza, a nie – jak
mogłoby się wydawać – ryk silnika. Motor jest nieomalże w całości zagłuszony pędem
auta, to mnie zaskoczyło. Z autostrady zjechaliśmy w rzeczonym Magdeburgu bez
specjalnej potrzeby, ot tak tylko żeby przejechać przez miasto, w którego
twierdzy był kiedyś więziony Piłsudski. Też ciągle widać naleciałości NRD,
ale znacznie mniej niż we Frankfurcie nad Odrą, tu już ewidentnie rzucają się w
oczy kolosalne pieniądze wpompowane przez RFN w rewitalizację architektury i
infrastruktury urbanistycznej. Tylko jakieś okropnie brzydkie tramwaje jeżdżą.
Nie to że brudne czy oszprejowane, po prostu bryła pojazdu mega kanciasta,
bardziej paskudne nawet od naszych „stopiątek”, fuj :( Trochę pokręciliśmy się
w te i nazad wokół dworca kolejowego żeby zaparkować, a w międzyczasie
przejechało kilka pociągów towarowych. Od razu poczułem, że jestem w
cywilizowanym kraju :) Chciałem obejrzeć perony, więc Robert zaparkował pod
dworcem. Parking był płatny, więc chciał abym podjął bilecik. Ale nie miałem
jeszcze drobniaków, zresztą tylko na pięć minut chciałem wyskoczyć. Perony jak
perony, ani szczególnie ładne, ani też nie brzydkie. Przy jednym z nich stał
sobie piętrowy push-pull z lokomotywą, ale nie sfociłem składu. Stary, dość ładny,
budynek dworca wymaga za to pilnej renowacji, bo wygląda jak z Polski ;-) W
czasie jak mnie nie było do samochodu parkującego obok Roberta wrócił kierowca
i zauważywszy, że za szybą naszego auta nie ma bileciku parkingowego… dał im
swój, bo jemu już był niepotrzebny, a jeszcze kilkanaście minut było do
wykorzystania :)) Ot, taka zwykła ludzka uprzejmość i to Niemca względem
Polaków! Czy w drugą stronę byłoby to możliwe? Śmiem wątpić… Z Magdeburga do
Gernrode to już względnie blisko było więc nie wracaliśmy na autostradę, za to
namówiłem szofera żeby przejechał zwykłymi drogami lokalnymi, aby zobaczyć
trochę wsi i miasteczek. W pewnej chwili Robert mówi „no dobra, a gdzie te wszystkie
fotoradary?”. He he he też sam zauważył, że te opowieści w TVN-ie i innych
bałamutnych mediach to zwykłe kłamstwa są – nie ma żadnych „tysięcy”
fotoradarów! Podczas całego wyjazdu, po niemieckich drogach przejechaliśmy
nieco ponad tysiąc kilometrów i zauważyłem 1 (słownie: JEDEN) fotoradar i to na
autostradzie, a na dróżkach lokalnych (na których u nas aż roi się od
fotopstryków ministra Rostowskiego) – zero. No bo i po co miałyby stać skoro
niemieckiemu kierowcy włącza się niczym automat ograniczenie prędkości wraz z
minięciem tablicy z nazwą miejscowości. Mnie to już nie dziwi, ale Robert który
ostatni raz poza granice Grajdoła wyjechał jakieś 15 lat temu, nie mógł
się temu zjawisku nadziwić – że jak to: nie ma fotoradaru ani „misiaków” w krzakach
a mimo to każdy jeden kierowca samoistnie zwalnia do przepisowej prędkości?
Moim zdaniem wytłumaczenie jest proste: niemiecka sieć autostrad liczy około 13
tys. km, na których nie ma ograniczenia prędkości. Przykład z życia wzięty: rok
temu jechałem w lutym do Głogowa 480 km przed 9 godzin. Niemiec taki dystans
pokona u siebie w circa about 4 godziny. A przy tym się „wyszaleje” nie łamiąc
przepisów. W terenie zabudowanym jeździ spokojnie, bo tu już po prostu nie musi
się spieszyć. Od szybkiego przemieszczania się na duże odległości ma gęstą sieć
autostrad. Proste. U nas takiej możliwości nadal nie ma, a że nikomu nie
uśmiecha się podróżować ze średnią prędkością – że użyję terminologii kolejowej
– „handlową” 50 km/h, to stąd bierze się to nagminne łamanie nieżyciowych
zresztą ograniczeń prędkości. Wiecie, jaką średnią prędkość podróży przez
Niemcy pokazał nam komputer? 160 km/h! Jest różnica? Dziękuję… Inna rzecz
rzucająca się w oczy to istne zatrzęsienie zwierzyny płowej widocznej na polach
wzdłuż dróg. Ania zwłaszcza wyczuliła się na sarenki i co rusz informowała ile
sztuk liczy każde kolejne napotkane stado wygrzebujące kąski spod śniegu.
Kuźwa, skoro przy drogach tyle się ich widzi, to ile saren musi siedzieć po
lasach dalej od dróg? Albo ptaki drapieżne – tych też od jasnej cholery
siedziało przy drogach na specjalnie dla nich wbitych w ziemię drewnianych
palach. Ewidentnie zostały tam ustawione jako dogodne punkty obserwacyjne dla
myszołowów i jastrzębi, bo innej roli z całą pewnością te pale nie pełniły.
Bardzo ta zwierzęca menażeria umila człowiekowi czas spędzony w podróży :) No,
ale koniec końców dotarliśmy do domku w Gernrode i po kolacji szybko poszliśmy
w kimę, aby maksymalnie wykorzystać atrakcje następnego dnia.
DZIEŃ 2 – sobota, 16 lutego
Na stacji zameldowaliśmy się około 20 minut przed planowanym
odjazdem „naszego” pociągu, tak że zobaczyliśmy jeszcze odjazd nieco
opóźnionego planowego pociągu 8961 Gernrode – Harzgerode z parowozem 99 5906-5.
Specjalnie mu się nawet nie przyjrzałem, bo był jakiś taki mały i pokraczny
(zresztą zaraz odjechał), bardziej skupiłem się na wypatrywaniu w
oddali większej gabarytowo maszyny serii 99.23-24 krzątającej się przy
zestawianiu składu pociągu imprezowego. To podstawowe konie pociągowe na tej kolejce,
jak później doczytałem jest ich 17 (sic!), z czego w czynnej służbie pozostaje 12
szt. (to o 3 więcej niż w całej Polsce jest zdolnych do jazdy wszystkich
wąskotorowych parowozów…). Dlaczego „później” zbierałem sobie informacje, a nie
przed wyjazdem? Ano, po pierwsze dlatego że wyjazd właściwie do środy stał pod
znakiem zapytania ze względu na pogodę – gdyby miało padać i autostrady byłyby
mokre, „sponsor” zrezygnowałby z bicia rekordu prędkości i całe moje
zaspokajanie wiedzy nie miałoby szans przełożyć się na korzyści praktyczne. Po
drugie, w kolejowych wyjazdach zawsze lubiłem element zaskoczenia, zobaczenia
czegoś najpierw na własne oczy, a nie w internecie przed podróżą. Tak więc
nawet niespecjalnie przestudiowałem rozkład jazdy wydrukowany ze strony www
kolejki. Wiedziałem tylko, że gdzieś tam po drodze naszego pociągu będzie jedna
czy dwie mijanki, ale nie planowałem szczegółowo ganianki. Zdałem się na żywioł
:) Pierwszy pociąg dnia odjechał sobie w swoją drogę, a my tymczasem
obserwowaliśmy manewry maszyny kończącej zestawiać skład pociągu
specjalnego. Tymczasem na peronie zebrał się spory tłumek uczestników
przejazdu. W znakomitej większości byli to ludzie starsi bądź w sile wieku,
młodziaków prawie nie uświadczyłem. Pomiędzy nimi krążył organizator z listą podróżnych i wydawał bilety. Słówko o samej stacji Gernrode. Kolej normalnotorowa umarła i zarosła zielskiem, jedynie przepiękny dworzec z czerwonej cegły i
drewna trzyma się jako tako, ale torowisko wygląda jak w Polsce na zamkniętej
dla ruchu linii. Za to wąska część stacji wygląda kwitnąco. Dużo skromniejszy
dworzec wąskotorówki jest utrzymany nienagannie, perony wyłożone kostką, do
tego jakiś warsztat i parę torów odstawczych. No dobra, gdy parowóz 99 7238-1
uporał się z zestawieniem imprezowego składu, przemanewrował na czoło pociągu,
postał jeszcze chwilę aby zrobić parę i efektownie ruszył w trasę. A my za nim,
ma się rozumieć. Początkowo nie za bardzo jest dojazd do torów, które wspinają
się pod całkiem stromą górkę w pewnym oddaleniu od drogi asfaltowej. Dlatego
pojechaliśmy od razu do miejsca pierwszego przecięcia się obu szlaków
umiejscowionego przy przystanku Steinhaus Haferfeld. Dojechaliśmy tu
zresztą za jakimś Niemcem, który też gonił pociąg od stacji początkowej.
Przywitałem się z nim krótkim „halo” i ustawiliśmy się na motywie w oczekiwaniu
na pociąg. Ja na małej górce, skąd miałem widok na tor poniżej, a lokals
poszedł na drugą stronę toru (według mnie fatalny wybór, ale cóż…). Po
zdumiewająco długim czasie w końcu dał się słyszeć z oddali narastający dźwięk
zbliżającego się parowozu. Pięknie to brzmiało w leśnej ciszy… W końcu skład
wyłonił się zza łuku, przeleciał na biegu wzdłuż przystanku, wpadł na przejazd
(wcale nie hamując) i popędził dalej wzdłuż lasu porastającego pagórek. Skład
liczył 8 wagonów, z czego ostatni inny od pozostałych. Ni to osobowy, ni
pasażerski (tylko 3 okna) – wyglądał, jakby pełnił funkcję brankardu! Pomalowany
cały na bordowo, podczas gdy typowe wagony pasażerskie bordowe były tylko do
linii okien od dołu, zaś do dachu w kolorze kremowym. Niezbyt fajnie – muszę
powiedzieć – wyglądały reklamy wymalowane na wagonach osobowych na bordowej
części. Na szczęście dotyczyło to tylko wagonów tego jednego pociągu
specjalnego. Jak się później okazało, zwyczajne wagony kursujące w pociągach
planowych, od reklam były wolne i wyglądały po prostu wspaniale! W Alexisbad
wypadało krzyżowanie z planowym pociągiem 8960 relacji Harzgerode – Quedlinburg.
Prowadziła go ta sama lokomotywka 99 5906-5, która nie poczekała w Gernrode aż
wyciągnę aparat, aby ją sfocić. Na dobrą sprawę „nasz” pociąg mógłby jechać
dalej, bo drogi przebiegu obu składów nie kolidowały ze sobą. No, ale to
zobaczyłem dopiero na gruncie. Ale nie było obaw, że pociąg nam ucieknie, bo
gdy wjechał na stację, parowóz od razu podciągnął do żurawia wodnego, aby się
nawodować. Nie czekaliśmy do odjazdu, lecz pojechaliśmy znaleźć jakiś motyw na
szlaku. Jako kolejny punkt trasy wpisałem w nawigację miejscowość Straßberg i
opcję „najszybsza trasa”. Nie było to najszczęśliwsze rozwiązanie, bowiem
wysterowało nas na drogę nr 242 przez Siptenfelde. A – jak później się kapnąłem
– mogliśmy jechać dróżką L234 wzdłuż toru przez Silberhütte i tam na bieżąco
szukać motywów. No ale cóż, to było moje premierowe użycie sprezentowanej mi
przez Justynkę na gwiazdkę nawigacji, więc w pełni jeszcze jej nie opanowałem. A z kolei Ani tablet ni
groma nie chciał łapać internetu przez GSM, mimo że roaming miała włączony.
Krótko mówiąc, nie mieliśmy dokładnej mapy, więc stąd to trochę błądzenie po
omacku byle w ogóle jako-tako trzymać się toru. W każdym bądź razie dotarliśmy
na stację do tego Straßberga i stwierdziwszy, że nic specjalnego sobą nie przedstawia zaproponowałem
aby cofnąć się w stronę Alexisbad drogą L234, która teraz już mi się w
nawigacji pokazała, tyle ile się da, aż zobaczymy parowóz. Tak też zrobiliśmy.
Dojechaliśmy do przejazdu przed Silberhütte i ponieważ wydało mi się, że słyszę
gwizd parowozu, postanowiliśmy tu nań zaczekać. Akurat nieopodal przejazdu
przez tory stała jakaś rozpadająca się hala małej fabryczki (od razu poczułem się jak w
Grajdole), którą postanowiłem wykorzystać jako tło dla zdjęcia.
Podjechał też jakiś Niemiec, ale on skupił się na samym przejeździe, także nie
wadził mi. Po chwili rzeczywiście pociąg przejechał, dziabnąłem go i popędziłem
z powrotem do samochodu. Mój brat jakoś nie podłapał rytmu kolejowej ganianki,
bo zamiast siedzieć w już odpalonym samochodzie, najzwyczajniej w świecie
zajęty był dolewaniem płynu do spryskiwaczy! Parę szybkich komend przywróciło
jednak Roberta do równowagi i już po chwili przeganialiśmy pociąg. Bez większej
napinki zdążyliśmy przed nim na stacyjkę w Straßbergu, po czym popełniliśmy
błąd próbując gonić go dalej. Niestety, znak ślepej drogi stał nie bez kozery…
Dojechaliśmy tylko do bauera i trzeba było zawracać (a taka ta droga porządna
się wydawała!). Daleko nam jednak nie uciekł, bo dorwaliśmy go już na mijance Friedrichshöhe.
Potem to już spokojnie na stację do Stiege, gdzie wydawało się, że znów będzie
mijanka z pociągiem z Hasselfelde. Coś jednak źle spojrzałem w rozkład, bo po
około dwuminutowym postoju nasz pociąg ruszył w dalszą drogę. Jak później
sprawdziłem, o tej godzinie w Stiege nie miał się pojawić żaden pociąg – jeden
odjechał 20 minut wcześniej, a z powrotem miał przyjechać też za 20 minut. Się
tym zdenerwowałem aż popełniłem kolejny, najbardziej brzemienny w skutkach błąd
całej wycieczki. Wprowadziłem do nawigacji kolejny punkt trasy – miejscowość
Ilfeld, ale po nauczce z ominięciem dogodnej dróżki z Alexisbad do Straßberga,
wprowadziłem opcję nie najszybszej trasy, tylko ekonomicznej. Na pierwszy rzut
oka wyglądało wszystko OK. No to jedziemy. Po kilku kilometrach wywiozło nas
gdzieś w góry, droga robiła się coraz bardziej wąska – tak że nie sposób
wyminąć się z innym samochodem z naprzeciwka – więc i prędkość trzeba było
mocno ograniczać. A tu nam przecież pociąg ucieka! Ostatecznie wyjechaliśmy,
powiem szczerze, nie wiem gdzie :( Dość, że pociąg nam zwiał na dobre. W końcu
drogowskaz na bahnhof. Robi się cieplej :) Ale nie na długo, bo wyjeżdżamy na
przejazd nieopodal jakiegoś leśnego mini dworca. Z daleka nie widzę jego nazwy,
a nie chce mi się drałować w śniegu. Na torze gotowy do odjazdu, z zapalonymi
światłami, stoi wagon motorowy. Na tej podstawie próbuję z rozkładu zorientować
się gdzie jesteśmy. Nie udaje się to jednak, zaczynam się irytować całą tą
sytuacją, szczególnie zaś tym, że pozwoliłem uciec gonionemu pociągowi. Ba,
nawet w sumie nie wiem, czy uciekł i jest przed nami, czy wyprzedziliśmy go i
jest jeszcze za nami! Sprawę utrudnia fakt, że nie opublikowano szczegółowego
rozkładu jazdy, bo przecież pociąg uruchomiono dla jadących w wagonach Niemców,
a nie goniących „na sępa” Polaków ;) Absurdalna sytuacja… I w tym momencie
nadchodzi refleksja łagodząca wszystko jak balsam „aaa, walić to – jedźmy sobie
i podziwiajmy uroki przyrody”. Słuszna koncepcja? Słuszna! :) Teraz, na
spokojnie, wydedukowałem już sobie, że i owszem, dotarliśmy do Ilfeld. Tylko,
że gdybym dysponował wcześniej dokładną mapką sieci kolejki, zauważyłbym od
razu, że pojechaliśmy za daleko na południe w stronę Nordhausen! Nasz pociąg aż
do Ilfeld nie zajeżdżał, ponieważ wcześniej, w Eisfelder Talmühle odbijał na
północ w stronę Drein Annen Hohne!! Eeech, zemścił się brak dokładnego
przygotowania, studiowania map… Ale co poradzę, że nie lubię tego? Wolę żywioł.
Lecz czasem mści się to bez dwóch zdań. Pogodzony z porażką na tym etapie
ustawiłem następny punkt docelowy: Benneckenstein. Łudziłem się, że może tu
jeszcze nasz pociąg się nie dotoczył. Podjechaliśmy na stację i wyszedłem na
tory aby oblookać, czy nie zostały jakieś świeże ślady po przejeździe parowozu.
U nas to by było widać, że dopiero coś jechało chociażby po wytopionym śniegu w
cieknącej wody z inżektora czy kropelkach smaru, a tu nic – zero jakichkolwiek
wskazówek. Postałem trochę w ciszy próbując uchem złowić dźwięk gwizdawki (a tę
te ichnie wąskie parowozy mają basową niczym z wielkiego statku
transoceanicznego!), lecz nic nie doleciało do mych uszu. Zdezorientowany już
byłem kompletnie, nie wiedziałem czy pojechał już do Brocken, czy nie dojechał
jeszcze do Benneckenstein, bo np. znów brał gdzieś wodę po drodze!
Stwierdziłem, że zawsze to lepiej być bliżej celu niż dalej, więc zarządziłem
aby jechać ku Brocken. Po drodze wysterowało nas na jakąś stację o nazwie
Schierke. Wyszedłem na peron oblookać okolicę. Wtem z oddali słychać dźwięk
gwizdawki! Ha, przegoniliśmy go w końcu i zaraz wjedzie – ucieszyłem się. Trzeba
było zobaczyć jak nisko opadła mi kopara, gdy zamiast naszego pociągu na stację
wtoczył się parowóz 99 5901 zupełnie innego typu z oliwkowymi wagonami! Przystanął
na chwilę, a gdy na semaforze zapaliło się białe światło ruszył pod górę –
zacząłem się powoli orientować w którą stronę jest Brocken, bo w pierwszej
chwili gdy wjechaliśmy na tę stację byłem zdezorientowany co do kierunków
świata. Niech to szlag – nie zdążyłem zafocić tego pociągu. Ale co to – pociąg
zatrzymał się, czyżby nie miał pary żeby wciągnąć skład pod wzniesienie? Taka
głupia myśl przyszła mi w pierwszej chwili do rozgorączkowanej głowy, ale
przecież „poszedł” na białym, więc manewruje tylko. I rzeczywiście, po
przełożeniu zwrotnicy zaczął cofać na sąsiedni tor. No dobrze, ale co to za
pociąg w ogóle? W rozkładzie jazdy próżno go szukałem, ale nic dziwnego zważywszy na koloryt pasażerów, jacy po chwili wysiedli z wagonów! Poprzebierani w dziwne stroje sprzed wieków, niektórzy panowie w białych pończochach,
nawet wiedźma z lachą i w spiczastym kapeluszu przechadzała się po peronie.
Oraz jakiś kolo z wielkim kluczem (do miasta?), w którym to kluczu miał
schowaną flaszkę, z której co i raz pociągał solidnego łyka :) Uświadomiłem
sobie oczywiście, że jest to jakiś kolejny pociąg specjalny nieujęty w
rozkładzie jazdy. Zresztą, to jest coś pięknego, jak ludzie na Zachodzie potrafią
się beztrosko bawić, a jednocześnie kultywować pewną tradycję… Słówko o
lokomotywie prowadzącej ten pociąg. Już na pierwszy rzut oka wyglądała na dużo
starszą od parowozu, za którym jechaliśmy z Gernrode. Otóż miałem okazję podziwiać z bliska lokomotywę zbudowaną w 1897 r. A
wyglądała jak nowa!! Był to parowóz systemu Malleta, czyli wyposażony w dwa
zespoły napędne – w sumie cztery cylindry. Na drzwiach dymnicy miał zawieszony
dekiel obwieszczający, że prowadzony przezeń pociąg nazywa się Mechanik z 99 5901 i zabrał się za wodowanie maszyny. W tym czasie
najstarszy parowóz na sieci Harzer Schmalspurbahnen pomalutku wycofał się za
stację. Ki diabeł, myślę sobie, po co on to robi? Po chwili wszystko stało się
jasne, gdy od strony Brocken na zwolniony właśnie tor władował się trzeci
pociąg! Ja pierdzielę, gdzie ja trafiłem – do wąskotorowego raju, czy jak? :))
Dwa odśnieżone tory (był jeszcze trzeci, ale pod białą kołderką), ale to nie
problem żeby skrzyżowały się trzy składy! Ten trzeci skład – również nie „nasz”
– był zestawiony identycznie co pociąg, który wjechał przed nim z naprzeciwka,
też z maszyną serii 99.23-24. Tyle tylko, że lokomotywa jechała tyłem, ale to
zrozumiałe, bo na stacji „szczytowej” nie ma przecież jak obrócić loka. Po
chwili na zwolniony szlak pod górę ruszyła Eisfelder Talmühle, potem Eisfelder Talmühle. Nie
mogąc się doczekać aż go wpuszczą na stację, poszedłem do sklepu z pamiątkami.
Czyli do dworca po prostu, bo co niby stoi na przeszkodzie żeby pani
sprzedająca bilety nie miała też sprzedać: koszulek, polarów, czapek,
kubeczków, breloczków, dziesiątek mniejszych i większych albumów o kolejce i
regionie, książek, a także całej masy pomniejszych gadżetów byle z logo HSB? Za
darmochę pobrać sobie można folderki z rozkładami jazdy i dotyczące
okolicznościowych imprez organizowanych przy współudziale kolejki. Na przykład
inscenizację „Fausta”. Na peronach wisiały plakaty, nawet na jednym z wagonów
tego naszego porannego specjala był reklamowany. Kurcze, żebym wcześniej
dysponował tak dokładnym rozkładem... Za długo w kasie nie marudziłem, bo Eisfelder Talmühle.
A to oznaczało, że specjal miał tam dłuższy postój, aby planowiec złapał
odbieg. Czyli że nie opłacało się czekać bóg wie ile na sonderzuga – lepiej
pogonić tego planowca. Szczególnie, że lokomotywa starszego typu, również
4-cylindrowa. Wydawało mi się, że dokładnie taka sama co ta, która prowadziła
Prinzen-Expres, ale później w domu doczytałem, że minimalnie się różnią się
tylko budką maszynisty. No i jest sporo młodsza od swej koleżanki, bo zbudowaną
ją w 1918 r. Zanim jednak pociąg ruszył w dalszą drogę, cofnął spod peronu do
żurawia dając mi tym sposobność wykonania mnóstwa zdjęć na różnych parametrach
aż w końcu trafiłem z ustawieniami, które niwelowały maksymalnie wszechobecność
pomarańczowej poświaty z lamp sodowych. Z wagonów wyszedł całkiem spory tłumek
obserwować branie wody i palacza przewalającego szuflą węgiel ze skrzyni bliżej
budki. Parowóz ma skrzynię węglową nie za plecami drużyny trakcyjnej, jak w
naszych tendrzakach, lecz po obu stronach kotła i na skrzyniach na wodę. Trochę
to bez sensu, moim skromnym zdaniem... W międzyczasie odjechał wagon motorowy
do Harzgerode. Wkrótce i my udaliśmy się w dalszą drogę do Gernrode. Stacja leżąca
121 metrów niżej niż Alexisbad (wysokości przystanków nad poziomem morza podaje
się w rozkładzie jazdy!) była osnuta delikatną mgiełką, z czego bardzo się
ucieszyłem, bo ładnie fotki wychodzą w takim mleczku, a raczej rzadko mam
okazję pstrykać w takich warunkach. Jeszcze gęstsza wata była na końcowej
stacji Quedlinburg, gdzie uprosiłem brata żeby podjechać („jeszcze ci nie
dość??”). Wielkością stacja zbliżona jest do Wernigerode, z tym że nie ma
wydzielonej części wąskotorowej. Po prostu przy jednej krawędzi peronu leży tor
wąski, a przy drugiej normalny. Do oblotu składu lokomotywka ma jeszcze jeden
tor i to wszystko. Kurcze, ledwo zdążyłem rozstawić statyw jak już wjechał. Pomocnikowi
bardzo się spieszyło, bo pociąg dotarł do celu z „aż” – jak dla Niemców, u nas
byłoby to „tylko” – 10 minutowym opóźnieniem, przez co nie miał marginesu na
manewry przed podróżą powrotną. Chłopaki uwinęli się wartko, tak że w ostatni
krótki kurs do Gernrode pociąg 8969 ruszył planowo o 19:40. To jest piękne w tym
narodzie – Ordnung muß sein! Chociaż sam dworzec od strony peronów nie robił
wrażenia jakoś szczególnie zadbanego, nawet – o zgrozo! – zauważyłem mały
bohomaz grafficiarza na ścianie ;-) Poczekałem na odjazd pociągu, by zafocić
bryłę dworca we mgle z dodatkową porcją pary i skąpany w niej semafor
wysyłający w siną dal czerwone światło swego „lasera”. W Gernrode byłem jedynym
obserwatorem manewrów, przez co czułem się trochę dziwnie – u nas jak jest
impreza raz na pół roku to zjeżdżają zewsząd wyposzczeni miłośnicy, kręcą się
wszędzie, włażą w kadr. W sumie nie ma się co dziwić. A tu? Zwykły dzień jak co
dzień. Jutro też będzie manewrować i pojutrze też, i popojutrze również. Nie ma
się czym podniecać, to nie powód żeby zarywać sobotni wieczór. Ech... Samowarek
poprzestawiał trochę wagonów, a gdy skończył odjechał sobie dostojnie gdzieś w
głąb stacji zapewne na obrządzanie. I ja wraz z nim na tym zakończyłem „walkę”
tego niezwykle udanego, obfitującego w tyyyle nowych wrażeń i emocji, dnia.
Obiecuję sobie, że przy następnej okazji w lato dokładniej spenetruję środkowy
odcinek sieci Hassefelde – Eisfelder Talmühle – Nordhausen oraz sam szczyt
Brocken.
DZIEŃ 3 – niedziela 17 lutego
Ostatniego dnia wyprawy nie przewidywałem żadnych szczególnych kolejowych atrakcji, co najwyżej jakieś drobiazgi „przy okazji” drogi powrotnej do domu. Toteż nie spieszyliśmy się z wyjazdem. Nasz gospodarz uprzedził mnie jeszcze w piątek, że w niedzielę rano wyjeżdżają całą rodziną i poprosił żebym zostawił klucz w skrzynce na listy. Szacun za to że się nie bał, iż barbarzyńcy z Polski odjadą z połową jego domu! ;-) Pewnie po prostu taka ewentualność nie zaświtała w ogóle w jego niemieckiej głowie, ot co. Porobiłem kilka zdjęć z myślą o Justynie, w razie gdyby się dała namówić w przyszłości na spędzenie tu kilku dni urlopu. Chociaż jak teraz myślę, to pewnie będę szukał noclegu w okolicy Wernigerode, gdyż tam częstotliwość kursowania pociągów jest największa. Na odchodnym zafociłem jeszcze prześlicznego kocura-grubaska naszych gospodarzy i pojechaliśmy do Quedlinburga. Chciałem tam obejrzeć stare miasto wpisane na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Specjalnie pokierowałem Robertem tak, by przejechał obok dworca i tak się akurat sympatycznie złożyło, że zaraz jak przejechaliśmy przez tory – zamknęły się za nami rogatki. Tak więc zatrzymaliśmy się na chodniku, bym mógł sobie zrobić zdjątko szynobusa, który akurat przejeżdżał koło opuszczonej starej nastawni. A potem już bez zwłoki na stare miasto. Coś mi się jednak pokićkało i – jak później, już w Warszawie, ze zgrozą odkryłem – trafiliśmy na rynek… nowego miasta. Nawet się właśnie zdziwiłem, że z tym UNESCO to chyba musi być jakaś pomyłka, bo rynek jak rynek, nic szczególnego. Dobra, było parę kamienic ze starości pokrzywionych jak paragrafy, ale żeby zaraz światowe dziedzictwo... A to się okazało, że owo nowe miasto zostało założone w… XII wieku, ładne mi „nowe” ;-) Na krótki spacer wybrałem się wraz z bratanicą, brata nie dało się wyciągnąć z auta – stwierdził, że musi pilnować dobytku. Inaczej ani chybi Niemcy okradliby nasz drogocenny samochód... Polskie nawyki trudno porzucić hehehe :-P Nad rynkiem nowego miasta górują dwie wieże kościoła, któremu postanowiłem przyjrzeć się bliżej. Obeszliśmy go dookoła, ba – nawet zmusiłem się do wejścia do środka! Ponieważ jest to świątynia protestantów przeto wystrój wnętrza jest wręcz ascetyczny, nie ocieka złotem i nie poraża przepychem, jak to ma miejsce w rzymskokatolickich kościołach. Okrężną drogą wróciliśmy do zniecierpliwionego już Roberta i ruszyliśmy w drogę powrotną. Ponieważ jednak brat nie chciał jechać tą samą drogą przez Magdeburg (i dobrze), skierowaliśmy się autostradą A14 w stronę Halle. Przed miastem odbiliśmy w lewo ku autostradzie A9 na Berlin. I ta szosa okazała się najlepsza z całej wycieczki – 3 pasy, najrówniejszy asfalt, toteż wkrótce nawigacja znów pokazała Vmax 231 km/h i ani kilometra więcej ;-) Brat znów był cały szczęśliwy! Czas płynął szybko i wkrótce, niestety, przyszło nam przekroczyć granicę Grajdoła :( O tym, że wróciliśmy do krainy rozmodlonych kretynów przekonaliśmy się tuż za graniczną rzeką, kiedy zaproponowałem spożycie suchego prowiantu w okolicy kolejowego mostu na Odrze. Chciałem go sobie oblookać w czasie gdy dwójka na przednich siedzeniach zamierzała zaspokajać głód. Otóż jadąc dróżką w kierunku mostu zauważyłem w pewnym momencie na terenie jednej z posesji ustawioną na pieńku figurę matki boskiej w... akwarium! Najwidoczniej wstawienie Maryi w szklaną pułapkę ;-) miało w zamyśle twórcy tej instalacji uchronić ją przed deszczem (tak jakby jej to robiło różnicę). Mało się nie zesikałem z radości i zapowiedziałem bratu, że jak będziemy wracać na główną drogę to koniecznie musi się przy niej zatrzymać, abym sobie to kuriozum zafocił. Tymczasem zaparkowaliśmy koło przepustu dróżki przez nasyp. Według mapy tu się ona kończyła, ale jak się później przekonałem można nią dojechać do samego mostu. Ruszyłem tam jednak z buta i po jakichś 200-300 metrach byłem na miejscu. Most niczego sobie, przyznać muszę że ładny i wygląda nowocześnie. Po niemieckiej stronie widać było na stacji biało-czerwoną Ludmiłę z zapalonymi trzema światłami, sposobiącą się do wjechania do Polski. Ale coś nie spieszyło jej się, a mnie nie chciało się czekać na wygwizdowie. Także sfotografowałem sobie sam most i wróciłem do samochodu, bo czym prędzej chciałem znów zobaczyć Matkę Boską Akwariową, jak zdążyłem już ją sobie nazwać. Miałem nawet na tyle szczęścia, że na zdjęciu załapała się właścicielka posesji, której pomachałem (dusząc się śmiechem) radośnie :)) Ani chybi sam bóg weźmie ją za ten uczynek wspaniały żywcem do nieba buuuachachacha :-D Następny przystanek w naszej pielgrzymce śladem świętych figur ;-) wypadał w Świebodzinie. Jako się rzekło na początku tej relacji, aby dotrzeć do Dżizasa z siatkobetonu, z A2 trzeba zjechać na węźle Torzym i kontynuować jazdę starą „dwójką” przemianowaną teraz na drogę nr 92. Zjechaliśmy więc i z miejsca utknęliśmy za konwojem TIRów. Ahaa, to tu się podziewają wszystkie te ciężarówy, których nie widać na płatnej autostradzie... No coś pięknego po prostu! Wybudowana za ciężki cash dwupasmowa (czemu nie trzypasmowa, chciałoby się zapytać) autostrada świeci pustkami, za to niedaleką jednopasmową drogę krajową TIR-y rozjeżdżają do szczętu. Wątpię, by jedynym wytłumaczeniem był brak na A2 potrzebnej infrastruktury: wielkich parkingów, barów, kibli, stacji benzynowych, etc. Z tym kierowcy poradziliby sobie. Po prostu za jazdę 92-ką właściciel firmy transportowej nie ponosi extra kosztów, a skoro prawo nie obliguje ciężarowych samochodów do jazdy autostradami, to co się dziwić że A2 służy głównie autom osobowym? Braaaawo! Mimo że Robert jest świetnym kierowcą w zrywnej furze, to i tak przeważnie wlekliśmy się do tego Jezuska jak nie za sznurem ciężarówek, to z kolei ograniczani nawtykanymi co i rusz fotoradarami. W efekcie do Świebodzineiro dociągnęliśmy o szarówce, ale było warto! Takiego pomnika ludzkiej ciemnoty i zacofania to chyba jeszcze nie widziałem. No, ale napisano o tym w internecie gigabajty tekstów, więc nie będę się powtarzał, dodam może tylko, że aby urządzić chodniczek dla „pielgrzymów”, z ławeczkami i oświetleniem to kasa była, ale żeby utwardzić marne 50 metrów drogi na parking – to nie. W efekcie mamy dziurę na dziurze wypełnione bagnem – jakież to wspaniale polskie! Bardzo to mi się wszystko razem do kupy „podobało” :-/ Tu popełniłem ostatnie zdjęcia wycieczki. Nie pozostało już nic innego jak wjechać na autostradę na węźle Trzciel, podjechać do Tomiego zwrócić pożyczony aparat (jeszcze raz WIELKIE dzięki!!) i pomykać dalej, do domu.
foty fajne i nakrecaja mnie na Brocken jeszcze bardziej niz przedtem. Jako katol jednak czuje się urażony 'Jezuskiem', ciemnotą i zacofaniem. Pewnie w kościele byłeś ostatni raz w podstawówce albo co najwyżej na bierzmowaniu, albo w ogóle, bo nie rozumiesz o co tu chodzi. Nie oceniaj więc.
OdpowiedzUsuń