Jakoś na początku października Maciek Radecki, admin
fejsbukowej grupy Po Szynach Mazowsza, ogłosił, że zbiera grupę chętnych 15
osób na zwiedzanie w Płocku kolejowego zaplecza firmy Orlen Koltrans
realizującej przewozy kolejowe na rzecz spółki-matki PKN Orlen. Termin
wycieczki ustalono na 20 października, a że z niczym mi ta data (sobota) nie
kolidowała, przeto czym prędzej zgłosiłem akces uczestnictwa. Co prawda przede
mną kilkanaście osób zrobiło to szybciej, ale Maciek ogłosił zamknięcie listy
chętnych dosłownie kilka minut po tym jak się zgłosiłem. Miałem więc mocną
nadzieję, że się załapałem, aczkolwiek zapowiadany mail z potwierdzeniem
uczestnictwa niepokojąco długo nie nadchodził. Czyżbym jednak zgłosił się zbyt
późno…? Byłaby wielka szkoda, bo taka okazja wejścia na zamknięty i pilnie
strzeżony teren może się więcej nie powtórzyć. Ostatecznie jednak po kilku
dniach doczekałem się zapytania ze strony Macieja, czy potwierdzam chęć
uczestnictwa, uffff… Tak, jak najbardziej TAK!! Będzie to więc moja… druga
wizyta na terenie płockiej rafinerii ;-) O tym, jak trafiłem na jej teren za
pierwszym razem możecie przeczytać w relacji sprzed 17 lat >> (co
ciekawe, też było to w październiku!). Dobra, zaznaczam w kalendarzu, że
20-tego nie ma mnie dla nikogo i odliczam dni do wyjazdu. Na wyznaczonym
miejscu, tj. przy bramie nr 2 przy ul. Łukasiewicza, mamy się stawić do godz.
10:30. Trzeba mieć ze sobą wydrukowane (uprzednio podesłane mailem przez Maćka)
oświadczenie o wyrażenie zgody na korzystanie przez Orlen Koltrans z prawa do
mojego wizerunku utrwalonego na zdjęciach robionych przez przedstawiciela
spółki podczas wycieczki. Pstrykanie własnych zdjęć niestety nie wchodziło w
grę i wszyscy zostaliśmy o tym odpowiednio wcześniej uprzedzeni, i na to się
godziliśmy. No trudno, obiekt strategiczny - wiadomo. Chociaż cóż takiego
miałbym niby strategicznego zafocić, czego od dawna nie ma już w Google Maps
(widok satelitarny), to nie wiem za bardzo… Ale niech tam, nie to nie i basta.
Godzisz się na to i jedziem albo nie godzisz i nie jedziesz - wybór jest prosty
:) Aparat zostaje w bagażniku. Do Płocka docieram kilka minut po 10 zahaczając
“po drodze” o Płońsk. Chcę sprawdzić stan toru prowadzącego od zachodniej
głowicy stacyjnej na plac ładunkowy. Kilka dni wcześniej kolega Maciej Olędzki
vel. M@tej dał cynk, że szykują się zwiększone przewozy kruszyw w związku z
budową trasy S7 między Płońskiem a Strzegowem. Do przewiezienia jest podobno
blisko pół miliona ton “kamyków”! Pół melona podzielić przez max. 4 tysie ton
na pociąg to daje 125 pociągów, a przy bardziej realistycznym scenariuszu ok. 3
tysi na pociąg to byłoby 167 składów. Wooooow!! Głównymi punktami wyładunku
mają być stacje w Raciążu i Płońsku. No i właśnie a propos Płońska to nie
wyobrażam sobie, by miałoby to się dalej odbywać tak jak ma to miejsce obecnie,
czyli na mini-bocznicce upadłego PRDM-u. Wjazd na nią, z koniecznym dzieleniem
składu na co najmniej dwie części, korkuje pół miasta, albowiem trzeba zamykać
szlabany na ul. Wyszogrodzkiej. Nią właśnie przez południowo-wschodnie rubieże
miasteczka przejeżdżają ciężarówki zjeżdżające z Sochaczewa 50-tką kierując się
na krajową 7-kę w stronę Mławy. W efekcie - przy zamkniętych szlabanach na
Wyszogrodzkiej - na pobliskim rondzie mocno utrudniony robi się przejazd DK 10
w stronę Sierpca, Torunia i Bydgoszczy. Jeśli by te przewozy “kamyków”
rzeczywiście miały ruszyć to konieczne jest udrożnienie toru/-ów do placu
ładunkowego, aby uniknąć mega-kłopotów na pobliskich węzłach drogowych. Na
płoński plac ładunkowy nie zaglądałem od ponad 4 miesięcy, czyli wyprawy na
czerwcowe Objazdy>> W sumie nie łudziłem się, by miała tam w tym czasie
zajść jakaś przełomowa zmiana i faktycznie - nie zaszła. Kilkunasto-już-letnie
drzewka jak rosły na torach przy placu tak rosną nadal… Ale kto wie, może za
jakiś czas plac ładunkowy odżyje na okoliczność wyładunku kruszyw? Oby! Na
razie jednak hula po nim wiatr i nic się nie dzieje, więc zaspokoiwszy
ciekawość ruszam dalej do Płocka. Wracam na krajową Dziesiątkę i jadę nią do
Góry, która to wieś - pewnie mało kto to wie - ma w swej historii kolejowy
epizod. Otóż dochodził do niej z Baboszewa wąskotorowy tor kolejki cukrowni
Izabelin, odgałęziający się na południe w pobliskim Dobrsku (skąd też na
północny zachód biegł do Świerczynka). W Górze skręcam w powiatówkę 567 i walę
nią prosto na Płock. Oczywiście na Płock Trzepowo hahaha. Trzeba obczaić co tam
na wyjeździe w Polskę się szykuje z PKN-u. Ale bez rewelacji, jakiś Traxx się
próbował tylko. Oprócz niego dostrzegłem wygaszoną Skodę pomarańczowo-granatową
z białym pasem. Jadę na północną głowicę, gdzie również stały jakieś dwa
nowoczesne e-pojazdy niewarte w ogóle zatrzymywania się. Ważne natomiast, że
można tam przejechać pod torami, a potem jechać wzdłuż bocznicy prowadzącej do
petrochemii. Takoż czynię i wkrótce przejeżdżam wiaduktem nad wiązką torów
prowadzących z rafinerii do Trzepowa. To stąd właśnie zwinęła nas Orlen Ochrona
17 lat temu. Ech, wspomnienia lat szczenięcych… Mając kilkadziesiąt minut do
zmarnowania jadę sobie niespiesznie drogą do bramy nr 5 oglądając petrochemię
od strony północnej. Następnie sunę ul. Sienkiewicza i skręcam na południe w
Augustyna Kordeckiego zmieniającą wkrótce nazwę na ul. Witolda Zglenickiego.
Kolejny skręt i już jestem na Łukasiewicza. Teraz objeżdżam petrochemię od
południa. Ale widoków jakichś przełomowych brak, sporo drzew nasadzonych między
ulicą a zakładem skutecznie utrudnia obserwację. Dobra, docieram w końcu do
celu podróży na jakiś kwadrans przed wyznaczoną godziną spotkania. Na razie
jednak nikogo nie widzę, więc zostaję w przytulnym ciepełku wnętrza auta.
Melduję się Maćkowi na messengerze, że już jestem i uzyskuję odpowiedź, że on z
kompanią też zaraz dojadą. I rzeczywiście, za niedługo pojawia się w
towarzystwie Sebastiana Berezy znanego mi już wcześniej z przypadkowego
spotkania zimą w Mszczonowie. Jest też dobry znajomy z Sierpca Piotrek
Szymański (po raz kolejny wyjaśnię: zbieżność nazwisk przypadkowa) i Maciej
vel. “Jan Jakubiak” z Warszawy. Chwilę gadamy w oczekiwaniu aż ktoś z firmy do nas
wyjdzie o umówionej godzinie i w końcu pojawia się - jakie miłe zaskoczenie -
młoda, bardzo ładna, kobieta. Właściwie jeszcze dziewczyna. Gorzej, że mówi iż
jest jakiś problem z listą uczestników wycieczki, coś tam u nich nie “pykło” i
musi spisać nasze personalia na kartkę. Na szczęście nasz wódz ;-) Maciej staje
na wysokości zadania i od razu wręcza pani Małgosi, bo tak ma na imię ta urocza
istota, wydrukowaną check-listę. Za chwilę dołącza do niej kolega, który
zaprasza nas do podstawionych czterech samochodów. Tym samym rozwiązuje się od
razu jedna z zagadek, która brzmiała “a jak my stąd dostaniemy się do obiektów
kolejowych?”. Prawie przez cały teren petrochemii trzeba się jakoś przeprawić!
Od tej bramy nr 2 do torów zdawczo-odbiorczych jest aż 2,5 km w linii prostej! A
przecież trzeba trochę pokluczyć w tym labiryncie, co z pewnością wyraźnie
wydłuża dystans. Aha, podobało mi się takie skrócenie dystansu z jego strony,
błyskawiczne przejście na “Wy”, a nie jakieś dęte zwroty w rodzaju “szanowni
państwo” (była wśród nas jedna kobieta). Najpierw jednak musimy przejść przez
bramki takie jak w metrze. Kolejny z naszych przewodników odczytywał nasze
nazwiska, a pan ochroniarz odblokowywał bramkę swoją przepustką. Następnie
rozdzielamy się po trzy osoby na samochód i ruszamy na pierwszy ogień do - jak
nam zapowiedziano - siedziby spółki. Naprawdę zarąbiście się złożyło, że mamy
do przejechania praktycznie caluśki teren petrochemii - daje to praktycznie
niepowtarzalną okazję dla osoby postronnej obejrzenia tych wszystkich
tajemniczych instalacji do rafinacji ropy naftowej, magazynów poszczególnych
gotowych produktów, plątaniny setek kilometrów rur, tysięcy zaworów. Istny raj
dla miłośników industrialu! Jadę nieomalże z nosem w szybie i z rozdziawioną
gębą, chłonąc te wszystkie przemysłowe cudowności :) Na jednym ze skrzyżowań
przepuszczamy... karawanę autokarów z dziećmi. Dobrze ponad 10 pojazdów
przywiozło młodzież szkolną z Łowicza (sądząc po rejestracjach) na zwiedzanie
zakładu zza szyb. Podczas jazdy nasz kierowca opowiada o zasadach ruchu
drogowego na terenie petrochemii. Otóż, maksymalna dozwolona prędkość to 40 km/h (widzieliśmy jednak
znacznie szybciej poruszające się pojazdy…). Zakładowa spółka ochroniarska, jak
również policja (ma prawo wjazdu za bramę), mogą kontrolować prędkość pojazdów
i wlepiać mandaty - ciekawe, co nie? Przed każdym przejazdem kolejowo-drogowym
stoi znak STOP i rzeczywiście, przed każdym nasza kolumna zatrzymywała się
przepisowo. Po paru minutach (jak dla mnie mogłyby się one przeciągnąć do co
najmniej kilkunastu - tyyle tam jest do oglądania) docieramy do pierwszego celu
podróży i jesteśmy prowadzeni do sali konferencyjnej. Kulturka - zimne i ciepłe
napoje (kawa, herbata) do wyboru (poranek jest rześki, więc przyda się coś na rozgrzewkę).
Poznajemy kolejnych pracowników Orlen Koltrans na czele z samym prezesem,
panem... Piotrem Szymańskim - nie, nie tym Piotrkiem z Sierpca hahaha :-D Ja
nie mogę, mało nie parsknąłem śmiechem gdy się przedstawiał - stężenie
Szymańskich w jednym pokoju sięgnęło granic nieprawdopodobieństwa. Trzech! W
tym dwóch o tym samym imieniu na dodatek :)) Poza prezesem przedstawiają nam
się nasi kolejni oprowadzacze - szef warsztatu lokomotyw, kierownik bocznicy
kolejowej (to akurat ten skracający dystans pan, który wyszedł do nas przed
bramę), pracownicy myjni cystern oraz sekcji napraw wagonów. Jeden z nich
skonstruował po godzinach pracy... grill w kształcie parowozu. Ma nawet
tabliczki inwentarzowe - to wolsztyńska Ok1-359, chociaż grill przypomina
oryginał w stopniu bardzo umiarkowanym ;-) Ale plus że się w ogóle chciało coś
takiego wykonać! Osobiście jednak zamiast parowozu widziałbym gagarina z
odchylanym dachem dającym dostęp do węgli i rusztu z kiełbaskami - ależ by one
smakowały hihihi :-D W kwestii organizacyjnej, aby zwiedzanie było możliwie
wygodne, pada propozycja by nasza dwunastka podzieliła się na dwie grupy.
Pierwsza grupa pojedzie najpierw na stację, gdzie formowane są ładowne składy w
Polskę oraz przyjmowane próżne wagony z Trzepowa, a druga grupa w tym czasie
uda się do zakładów naprawczych wagonów. Ja oczywiście wolę zacząć od
obejrzenia stacji i urządzeń sterowania ruchem, bo to jest coś co mnie
najbardziej w kolei interesuje. Zanim ponownie rozejdziemy się do samochodów
zostajemy wyposażeni w pomarańczowe kamizelki, kaski i okulary ochronne - pełna
profeska! Tak samo przyodziani są też wszyscy obecni w konferencyjnej
pracownicy, nie wyłączając prezesa w roboczym czerwonym kombinezonie. Dobra,
ruszajmy wreszcie! Na początek podjeżdżamy do nastawni dysponującej, pod którą
w nieco przydługiej gadce (wszyscy chcemy czym prędzej do środka!) prezes i
kierownik bocznicy na zmianę opowiadają nam o procesie przyjmowania i wysyłania
wagonów, o przeszłości, teraźniejszości i jak to będzie wyglądać w ponoć
nieodległej przyszłości. Pokrótce przybliżę: obecnie jest tak, że próżne wagony
z Trzepowa - mowa o składach mieszanych - przechodzą przez górkę rozrządową.
Zwarte składy całopociągowe, np. “Świnoujście” (ciężki olej opałowy na eksport)
oczywiście nie, bo nie ma takiej potrzeby. I jak to na górce (górka jest
malutka, ledwo co w ogóle widać wzniesienie - nie to co na Pradze czy WGT),
grupy wagonów odpowiednio wcześniej rozprzęgane kierowane są na różne tory.
Hamowanie odbywa się z użyciem hamulców torowych “grzybków” (w przeszłości były
pneumatyczne hamulce torowe, ale nie funkcjonowało to najlepiej i zamieniono je
na grzybki). Grzybki generalnie dobrze spełniają swoją rolę, ale trzeba uważać
z lżejszymi wagonami. Na przykład lokomotywa pchająca przed sobą platformę musi
po grzybkach przejechać bardzo powoli, bo przy większej prędkości grzybek może
lekki wagon wykoleić. W przyszłości górka ma zniknąć - ku rozpaczy kierownika
stacji - który jest z nią emocjonalnie związany, albowiem - jak się nam
zwierzył - przeszedł przez wszystkie szczeble kariery, począwszy od manewrowego
jeżdżącego na stopniach wagonów, poprzez ustawiacza, zwrotniczego, dyżurnego
ruchu aż na byciu obecnie szefem pracowników wszystkich tych profesji kończąc.
Przy czym nadal jest młodym, rzutkim facetem, na oko daję mu ciut poniżej 50
lat. Górka ma być niedługo zbędna, bo spółka chce formować zwarte składy beczek
z tym samym produktem, które - gdy przybędą próżne z powrotem - nie będą
wymagały rozrządzania. Tylko wprost od razu do nalania kolejnej partii ładunku.
Oczywiście zawsze może wystąpić konieczność wyłączenia ze składu uszkodzonego
wagonu lub kilku. W takim przypadku będzie można posiłkować się zwykłym
manewrowaniem lokomotywą z wagonami, albo rozrządzeniem metodą odrzutu (choć
wydawało mi się, że z cysternami ta metoda jest niewskazana…). Chodzi o to,
zmniejszyć koszty związane ściśle z liczbą lokomotyw wykonujących dotychczasową
pracę manewrową. Przeważnie, w zwykły dzień pracują 4 tamary, które nota bene
były bardzo chwalone (“nie ma lepszych lokomotyw do manewrów”). Byłoby potrzeba
ich więcej, gdyby nie to, że stacja wyposażona jest w stacjonarne urządzenia do
przeprowadzania prób hamulców. Po prostu podłącza się wąż do pierwszego wagonu
i sprężonym powietrzem napełnia się przewód główny składu. Dzięki temu nie
trzeba do tego trzymać lokomotywy przy składzie. Zamiast tego może ona
wykonywać pracę manewrową. Podjeżdża do niego gdy przyjdzie pora wyciągnięcia
go na Trzepowo, robi się tylko uproszczoną próbę zabierającą pewnie góra 10 minut
(zamiast godziny na pełną próbę) i heja - rura do góry na Trzepowo. To akurat
fajne i potrzebne urządzenia, ale co do likwidacji górki usprawiedliwianej
cięciem kosztów, to nie jestem do końca przekonany o palącej konieczności
oszczędzania na paliwie i roboczogodzinach maszynistów w firmie... produkującej
paliwa - to trochę tak jakby szejk w Arabii Saudyjskiej martwił się, że agregat
zapewniający prąd do napędu pompy szybu naftowego zużywa zbyt dużo benzyny...
Odnoszę wrażenie, że w Polsce chce się nadrobić z nawiązką lata zastoju
inwestycji z czasów schyłkowej komuny i modernizuje się różne rzeczy na siłę
nawet jeśli taka modernizacja jest niekoniecznie potrzebna. Ot, taka sztuka dla
sztuki, a że pieniążki są to dawaj - robimy! Niemcy mają zupełnie inne
podejście - na bieżąco utrzymują w bardzo dobrym stanie infrastrukturę i
wychodzą z założenia, że po co zmieniać skoro działa dobrze? Stąd na ichnich
liniach kolejowych, w tym magistralnych, nie takim wcale rzadkim widokiem są
np. kształtowe tarcze ostrzegawcze i semafory. Działają? Działają. To na kut je
wymieniać na światła? Mnie ten punkt widzenia jest zdecydowanie bliższy :)
Dobra, po nieco przydługiej pogadance (już zdążyłem zacząć przestępować z nogi
na nogę z powodu zimnego wiatru) ładujemy się wreszcie do nastawni
dysponującej. Niewysoka taka, niepozorna. W środku, zgodnie z oczekiwaniami,
pulpit kostkowy - znaczy przekaźniki. Pulpit nie za dużego formatu, szczerze
mówiąc myślałem że będzie większy. Nasz przewodnik i jednocześnie przełożony
dyżurnego jest w swoim żywiole - pokazuje
co i jak działa, rzuca numerami torów, wooow - naprawdę widać dużą pasję i
zaangażowanie! Wydaje się, że nawet sam prezes łyknął trochę nowej wiedzy hehe.
Szkoda, że akurat nie ma potrzeby wypuszczenia jakiegoś pociągu, obejrzelibyśmy
sobie całą teorię przekutą od razu w praktykę. Po kilkunastu minutach w
przytulnym wnętrzu czas znów wyjść na zimny wicher (pogody tośmy nie trafili…).
Następny przystanek: nieodległa nastawnia rozrządowa. Idziemy do niej pieszo.
Oczywiście ledwo cośmy wyszli z dysponującej zaraz minął nas skład ładowny
prowadzony na Trzepowo... Szszszkurde bele! Nie mogli nas przytrzymać nieco
dłużej w tej dysponującej? Byśmy sobie oblookali układanie drogi przebiegu na
pulpicie, z okien byłoby widać zapalanie się semaforów… Jest niedosyt lekki :(
Nastawnia rozrządowa, znajdująca się najbliżej Trzepowa, że tak obrazowo
przybliżę jej położenie, jest nieco wyższa i przestronniejsza od dysponującej,
z lepszym widokiem na tory, zwłaszcza - co oczywiste - na górkę i wyjazd na
Trzepowo/przyjazd z Trzepowa. Oprócz pulpitu kostkowego jest też wyposażona w
osobny pulpicik (robiony na zamówienie) do przekładania zwrotnic kierujących
rozrządzane wagony na odpowiednie tory kierunkowe. Są to zwrotnice o szybszym
działaniu niż tradycyjne, mają napędy wewnętrzne co skraca czas zmiany
położenia iglicy. Oczywiście jak na złość nie było akurat żadnego pociągu do
rozrządzenia, ponownie musieliśmy nasycić się jedynie teorią. Ale dobre i to :)
Do trzeciej nastawni - wykonawczej - musimy podjechać samochodami, bo jest dość
znacznie od nas oddalona, praktycznie na przeciwległym krańcu stacji. Zanim
jednak zasiądziemy w autach, czeka nas jeszcze zaznajomienie się z działaniem
system RFID (Radio Frequency IDentification), którego widocznymi przy torach
elementami są takie niewysokie żółte skrzyneczki. To czytniki umieszczonych na
wagonach tagów - takich małych szarych sztabek. Otagowany ;-) wagon
przejeżdżając obok czytnika przekazuje informacje o miejscu pobytu i numerze
EVN. Ułatwia to zarządzanie rotacją taboru, ale do pełni szczęścia Orlen
chciałby wyposażyć wagony w GPS-y, tak aby w czasie rzeczywistym wiedzieć gdzie
który akurat się znajduje. Gruba inwestycja biorąc pod uwagę, że OrlenKoltrans
ma - dane ze strony www - 567 wagonów cystern. Padło też pytanie o to, co się
robi z wagonem i ładunkiem tegoż w sytuacji, gdy podczas transportu zaginie
plomba? Szczerze przyznam, że nie pamiętam odpowiedzi w odniesieniu do ładunków
takich jak benzyna czy olej napędowy. Z beczką zawierającą takie chemikalia jak
olej opałowy lub asfalt nic się chyba nie robi - asfalt jest asfalt i tyle.
Natomiast zapadła mi w pamięć odpowiedź na to pytanie w odniesieniu do beczek
napełnionych paliwem lotniczym. Tu oczywiście trzeba całkowicie wykluczyć
ingerencję osoby postronnej, która potencjalnie mogłaby czegoś dolać, coś
wrzucić. Bo to by miało katastrofalne (dosłownie!) konsekwencje dla pasażerów i
załogi samolotu z “chrzczonym” paliwem. Dlatego do podejrzanej cysterny bez
plomby wysyła się mobilne laboratorium, które pobiera próbki i określa czy
trzymają one wszystkie normy. Dodatkowa ciekawostka - beki na paliwo lotnicze
są pomalowane w środku, aby nie korodowały (znów: by paliwo do samolotów było
cacy miodzio), podczas gdy cysterny na wszystkie inne paliwa to w środku surowy
goły metal! Więc korodują aż miło i to wszystko trafia potem do silników
naszych samochodów… Będę więc teraz częściej zmieniał filtr paliwa niż raz na
10 lat ;-) Dobra, jedziemy do wykonawczej. Okazuje się ona największym i
najbardziej przestronnym w środku budynkiem ze wszystkich trzech. Wyposażona
jest też w największy pulpit nastawczy, oczywiście kostkowy. Jest tu
odwzorowany praktycznie cały układ torów stacyjnych i bocznic. Rewelacja!
Mógłbym tu spędzić cały dzień obserwując kooperację między dyżurnym z
dysponującej a nastawniczym z wykonawczej - jak żądają i udzielają zgód na
ułożenie dróg przebiegu, jak w konsekwencji wyświetlają sygnały na tarczach i
semaforach - taaak, bez wątpienia sterowanie ruchem kolejowym to jest coś co
mnie w kolei najbardziej pociąga! No i tak się sympatycznie wreszcie złożyło,
że zobaczyliśmy na żywo i w kolorze ;-) jak się wypuszcza pociąg do Trzepowa
(do trzech razy sztuka). Najpierw obserwowałem pracę nastawniczego przy
pulpicie, a potem otworzyłem okno by podelektować się zapachami i dźwiękiem
przejeżdżającego tuż pod oknem pociągu. Po skonsumowaniu wisienki z tortu
ruszyliśmy realizować kolejny punkt programu, jakim była wizyta w
lokomotywowni. Tu spotkaliśmy się z drugą grupą. W hali napraw i przeglądów trwała
akurat naprawa SM42 - panowie grzebali coś tam w górnej części silnika, tak że
trzeba było otworzyć nie tylko boczne drzwi przedziału maszynowego, ale także
górną osłonę. Jeden z nich siedział na dachu. Dla asekuracji miał założone
szelki, do których podczepiona była lina, a ta z kolei poruszała się na bloczku
jeżdżącym wzdłuż innej liny rozpiętej wzdłuż osi toru. W razie gdyby pracownik
stracił równowagę podczas pracy na wysokości, lina zadziała jak pas
bezpieczeństwa w samochodzie i zatrzyma gościa przed spotkaniem z glebą. Do
zwiedzania udostępniono nam najnowszy nabytek - zmodernizowaną gruntownie w
nowosądeckim NEWAG-u tamarę, która teraz nosi oznaczenie 15D. To jest właściwie
zupełnie nowa lokomotywa, ze starej została rama, wózki, silniki trakcyjne i
zbiornik paliwa. Pracownik zaprezentował nam cały proces uruchamiania
lokomotywy, począwszy od załączania baterii akumulatorów, poprzez luzowanie
hamulca śrubowego a skończywszy na wciśnięciu przycisku START uruchamiającego
zapłon. Warte odnotowania jest to że maszyna ma jedynie kilka akumulatorów (nie
pamiętam, dwa bądź cztery zdaje się), z których prąd, w procesie uruchamiania
lokomotywy, ładuje kondensator. Trzeba poczekać minutę-dwie, aż to się stanie.
Dzięki zastosowaniu kondensatora można było zredukować liczbę kosztownych
akumulatorów, których w starej tamarze było kilkanaście, a w gagarinie są aż 32
ogniwa akumulatorowe! Wedle słów pana warsztatowca, maszyniści ją sobie chwalą,
bo jest mocna i zapewnia o wiele lepszy komfort pracy niż jej protoplastka.
Niestety, nie było akurat żadnego z dwóch pozostałych jeszcze w czynnej służbie
M62, oba były gdzieś w trasach. Natomiast jeszcze w drodze do lokomotywowni
widzieliśmy z okien samochodu dwa inne, odstawione już Czerwone Październiki,
jak zwykłem je sobie nazywać. Gdy już wszyscy chętni obejrzeli sobie 15D w
środku zaproszono nas na dwór, gdzie stały lokomotywy elektryczne Gryffin
E4DCUd-001 i Traxx E186MS. Na pierwszy ogień poszedł drugi z nich. Skoro jest
to wszedłem, ale w ogóle mnie to nie grzało. W kabinie maszynisty zwraca uwagę
ogrom wolnej przestrzeni, można by tam małą prywatkę rozkręcić z tańcami,
hulanką i swawolą. Kolega obok stwierdził, że otwarte są drzwi do przedziału
elektrycznego, ale coś się “cykał’ wejść czy nie wejść. - Masz latarkę w
telefonie? - pytam. - No mam - odpowiada. - No to odpalaj i ładuj się do
środka, chłopie! Ja też swoją uruchomiłem i tym sposobem nie zabiliśmy się w
ciemnościach idąc korytarzem do drugiej kabiny. Potem do Gryffina (w nim akurat
drzwi do korytarza były zamknięte na klucz). Też sporo miejsca w kabinie, ale
to co od razu rzuca się w oczy to koszmarnie wielka, plastikowa belka
oddzielająca przednią szybę od bocznej. Okropnie to wygląda zarówno wewnątrz,
jak i na zewnątrz. Nie jestem w stanie domyślić się, co też kierowało
projektantem pudła, że taką kupę plastiku przewidział ograniczającą widoczność,
zamiast powiększyć szyby. Dobra, kij z nimi, kto by się tam takimi plastikami
interesował… Jedziemy dalej, tym razem do oczyszczalni cystern. Nooo, muszę powiedzieć,
że nie zazdroszczę pracującym tu ludziom. Od razu na dzień dobry powiedziano
nam, że w oczyszczalni nie zmieniło się praktycznie nic od oddania jej do
użytku w latach 60. I to widać, niestety. Wszechobecny brud, syf, kiła i mogiła
a do tego unoszący się w powietrzu drażniący nozdrza sztynks produktów
ropopochodnych. W przyszłym roku mają jednak oddać do użytku budowaną po
sąsiedzku nową oczyszczalnię i to jest jakiś pozytyw. Pracownicy mają jedynie
6-godzinny dzień pracy z uwagi na szkodliwe środowisko. Mycie cystern w środku
odbywa się standardowo raz na cztery lata, co trochę mnie zszokowało, bo
myślałem że znacznie częściej. Robi się to w ten sposób, że przez górny właz
wkłada się rurę z jakąś taką rozpylaczo-myjką, zamyka i pod ciśnieniem tłoczy
parę wodną. Potem nieczystości spuszcza się do osadnika, a następnie wagon
poddaje schładzaniu, aby do środka mógł wejść pracownik okutany od stóp do głów
w gumowy kombinezon. Trzeba bowiem ręcznie (sic!) usunąć szlam, który nie
chciał dobrowolnie spłynąć. Na dnie nierzadko znajduje się różne dziwne
przedmioty, które przypadkiem komuś wpadły przez otwarty właz, np. śruby.
Oporną breję pracownik ładuje do zwykłego metalowego wiaderka, a inny wyciąga
go na sznurze i wywala do takich dużych plastykowych pojemników, jakich kilka
minęliśmy po drodze (jak również owych wiaderek, które chyba też pamiętały lata
60-te, hehehe). Okropna praca, brrrr… Na koniec przeszliśmy koło osadnika
ropnych nieczystości wypompowanych z cystern, to z niego tak waliło na całą okolicę.
To po prostu duży betonowy basen podzielony na dwie komory, przykryty daszkiem.
Cięższe frakcje syfu gromadzą się na dnie jednej, a lżejsze przepływają do
drugiej, skąd następnie - po jakimś czasie - odpompowuje się to do ponownego
przerobu np. w produkcji asfaltów. A cięższe sobie osiadają na dnie przez rok,
po czym osadnik się czyści (wolę nie wiedzieć czy wiaderkami…) i cały ten syf
idzie do utylizacji (zapewne się to spala). Bez większego żalu opuszczam tę
śmierdzącą oczyszczalnię, ale bynajmniej nie żałuję, że nas tu przywieźli.
Zobaczyć było warto, lecz nie ma co przeciągać godziny odjazdu. Grupa ponownie
rozdziela się na dwie podgrupy. Przed nami ostatni rozdział wycieczki -
warsztat wagonów (druga grupa jedzie oglądać nastawnie). Naszymi przewodnikami
było dwóch pracowników - młodszy i starszy (twórca grilla Ok1-359). Zwłaszcza
młodszy ewidentnie się rozkręcił przy oprowadzaniu wcześniejszej grupy choć
podczas prezentacji w sali konferencyjnej ledwo złożył dwa-trzy zdania w jedną
składną całość. A tu - na własnych śmieciach - wyluzował się kompletnie i buzia
mu się nie zamykała. Naprawdę z wielką pasją opowiadał o szczegółach
technicznych poszczególnych wagonów, co najczęściej ulega usterkom, jak
przebiega proces naprawy. Co za metamorfoza człowieka, niesamowite!
Obejrzeliśmy w środku dwie hale - starszą i nowszą. Panowie ubolewali, że
nowszej nie wyposażono w suwnicę (w starszej jest, co bardzo usprawnia pracę),
a do dyspozycji mają jedynie wózek widłowy. Trochę kaszana… Obejrzeliśmy sobie
specjalistyczne stanowisko do badania armatury (np. zaworów), dźwigniki
kolejowe starszej i najnowszej generacji (te nowsze można sobie przestawiać na
kółkach, starsze są przytwierdzone do podłoża śrubami). No i oczywiście wagony
rozłożone na czynniki pierwsze - a to zużyte zestawy kołowe osobno, świeżutkie
osobno, wózki wagonowe, cysterny bez nich na podnośnikach, poszczególne
wymontowane elementy na stołach i regałach. A nawet pokazano nam zaplecze
socjalne, pokoje mistrza, brygadzistów, szatnię, wszystko co dusza zapragnie.
Na jednej z sal korytarza wisiała wielka plansza z nazwiskami wszystkich
pracowników i wyszczególnionymi przebytymi szkoleniami i posiadanymi
uprawnieniami zawodowymi. Dzięki temu unika się sytuacji, gdy szef zleca jakąś
tam robotę podwładnemu, który nie ma do niej uprawnień, ale boi się odmówić
przełożonemu. W razie czego potem taki brygadzista nie może się tłumaczyć, że
nie wiedział o braku kwalifikacji Malinowskiego do wykonania powierzonego mu
zadania. Mógł spojrzeć na tablicę to by się dowiedział. Pomysł z tablicą
aktualnych uprawnień super - zdecydowanie godny naśladownictwa. Na koniec
konstruktor grilla zaprosił chętnych na przejażdżkę pojazdem szynowo-drogowym,
pod którą to nadętą nazwą kryje się po prostu traktor z rolkami utrzymującymi
go na szynach. Najśmieszniejsze, że traktor został ochrzczony imieniem DYZIO.
Co w tym niby takiego śmiesznego, zapytacie? Otóż, tak nazywa się jeden z moich
dwóch kotów rasy brytyjski krótkowłosy :)) DYZIO służy do przeciągania wagonów
z i do hal naprawczych. Jest to oczywiście pojazd znacznie bardziej ekonomiczny
w porównaniu z wcześniej zatrudnianą do tych celów lokomotywą. No i na tym
generalnie oficjalne zwiedzanie dobiegło końca, pora wrócić do siedziby władz
spółki na spotkanie podsumowujące oraz serię pytań i odpowiedzi. Zanim jednak
padły jakiekolwiek pytania ze strony naszej ekipy, prezes Szymański roztoczył
przed nami świetlaną wizję przyszłości czekającej spółkę przezeń kierowaną. Z
bardziej konkretnych planów warto nadmienić o planach zakupu nowych wagonów i
lokomotyw plus modernizacji starszych, ale bez podania bliższych szczegółów.
Wspomniał też o dążeniu do zelektryfikowania torów zdawczo-odbiorczych na
terenie PKN-u, tak by wyeliminować konieczność podmianek na tamary na
Trzepowie. Z kolei pracę trzech nastawni, które zwiedzaliśmy, ma zastąpić jedno
Lokalne Centrum Sterowania. Nie zabrakło też pewnej czołobitności względem
obecnych władz naczelnych koncernu z politycznego nadania PiS, na czele z
wójtem gminy Pcim, Danielem Obajtkiem. “Prezes Obajtek to, prezes Obajtek
tamto” - aż mnie chwilami mdliło. Według przekazu prezesa Szymańskiego, pod
rządami mister Obajtka, PKN Orlen wybija się na “światowego gracza”, którego
rzekomo zaczynają obawiać się już nie tylko koncerny regionalne jak węgierski
MOL, lecz także światowe potęgi jak Shell czy BP trzęsą portkami. Tu musiałem
się naprawdę bardzo mocno się powstrzymać, by nie parsknąć głośnym brechtem. No
bo jak można mówić takie rzeczy, gdy roczne przychody Shella w 2017 r. wyniosły
271 mld EUR, podczas gdy Orlenu 22 mld EUR (12,3 raza mniej!)? Pusty śmiech
człowieka po prostu ogarnia na taką propagandę. No ale dobra, jestem w stanie
wybaczyć tę obowiązkową porcję bzdurek w zamian za możliwość obejrzenia
wszystkiego od środka. Na koniec walnęliśmy sobie jeszcze pamiątkową fotę przy
parowozowym grillu, a Maciek wręczył prezesowi i pani Małgosi wydrukowane
eleganckie podziękowania z podpisami wszystkich uczestników. No i zostaliśmy
zaproszeni za rok, żebyśmy na własne oczy mogli się przekonać jakie to przełomowe
zmiany zajdą w tym czasie. Hehe zobaczymy w praniu jak to wyjdzie i czy
będziemy mieli ewentualnie coś nowego do obejrzenia. Oby nie skończyło się, jak
zawsze, na pięknych planach i tradycyjnych wieloletnich zapóźnieniach w ich
realizacji. Za stary cap już jestem by łykać takie słowne “rybki” jak młody
pelikan ;-) Zwróciliśmy oczywiście jeszcze kaski, kamizelki i okulary i
rozeszliśmy się do samochodów. Ja oczywiście załadowałem się do auta
kierowanego przez najbardziej komunikatywnego i rzeczowego kierownika stacji,
przypomnę - tego co pokazywał nam nastawnie, w których kiedyś pracował. To był
strzał w dziesiątkę, bo podczas gdy inni kierowcy odwieźli swych pasażerów
najkrótszą drogą do bramy, nasz wodzirej nadłożył jeszcze drogi, by pokazać nam
bocznice najdalej wysunięte w głąb petrochemii dokąd dojeżdżają obecnie tamary
a także w miejsca, do których już nie dojeżdżają, np. do stacji rozładunku
chloru. Dało to nam jeszcze pełniejszy obraz jak cała olbrzymia powierzchnia
rafinerii poprzecinana jest torami kolejowymi. Extra wycieczka samochodowa po
Orlenie na sam koniec! Po dołączeniu do pozostałych trzech samochodów
pożegnaliśmy się uściskami dłoni z naszymi przewodnikami i ruszyliśmy do
wyjścia. Tu pan ochroniarz zrobił wielkie oczy “a kim są ci państwo, czy na
pewno mogę ich wypuścić” ;-) Potrzebne jeszcze było uświadomienie go przez
któregoś z kierowców, po czym uspokojony rozpoczął procedurę otwierania bramki
swą kartą magnetyczną. Po wyjściu całej grupy za bramę Maciek poprosił mnie bym
zrobił pamiątkowe zdjęcie do wrzucenia na fejsa. Samochód miałem zaparkowany
blisko więc udałem się po statyw i aparat. Rozstawiłem i ledwo przymierzyłem do
wstępnego zdjęcia, a już ze stróżówki wyleciał ów ochroniarz, co to nie
wiedział czy na pewno ma nas wypuścić.
- Czy ma pan zgodę na fotografowanie? -
oczywiście padło sakramentalne pytanie rodem z betonowego PeKaPe.
- Nie -
udzieliłem prawdomównej odpowiedzi - ale przecież byliśmy na wycieczce w
zakładzie, widział pan przecież. A teraz po prostu chcemy sobie zrobić
pamiątkowe zdjęcie i tyle - dodałem.
- Czy ma pan zgodę na fotografowanie? -
zapytał ponownie z drwiącym uśmieszkiem wyższości na ustach.
- Nie, nie mam -
pozostało mi tylko bezsilnie westchnąć.
- Czy zrobił pan jakieś zdjęcie?
- Tak.
- Czy może pan pokazać?
- Mogę (ciekawe co by zrobił gdybym odparł, że nie mogę…?).
Pokazałem. Widać grupę kilkunastu kolesi stojących pod
fragmentem budynku bramy nr 2 i logo spółki nad nami. To wszystko - żadnych
“tajnych” instalacji czy coś… A mimo tego gościu brnął bezmyślnie dalej:
- Prosiłbym aby pan je skasował.
Skasowałem, chociaż normalnie to bym odmówił, ponieważ
nigdzie nie zauważyłem zakazów fotografowania. Do tego wygłosiłbym mu pogadankę
chociażby o zdjęciach satelitarnych na Google Maps, gdzie widać WSZYSTKO dość
wyraźnie, więc niech się łaskawie nie wygłupia. Ale zwyczajnie nie chciałem
psuć sobie dobrego humoru w jaki wprawiła mnie wycieczka, ani też tracić czasu
na dyskusje z pustakiem. Zwłaszcza że i tak wiedziałem (a on nie), że rzekomo
skasowane zdjęcie odzyskam z karty na kompie w domu, co też się i stało.
Jedynie czego mogę lekko żałować to to, że mnie nie ma w grupie z towarzyszami,
ale za to odbijam się w szybie, więc w sumie jakbym był :-) Gdy złożyłem
statyw, robot z Orlen Ochrony wrócił do swojej stacji dokującej, a my jeszcze
sobie trochę pogadaliśmy. Aż przyszła pora pożegnania się z koleżeństwem.
Pozwoliłem sobie w imieniu własnym i grupy podziękować Maćkowi za uwieńczoną
sukcesem realizację pomysłu zwiedzenia Orlen Koltransu od kuchni. Wyobrażam
sobie ile to kruszenie betonu wymagało czasu i determinacji, pewnie ładnych
kilka miesięcy wymiany korespondencji. Także jeszcze raz, Maciek, wielkie
WIELKIE dzięki!! Było MEGA ciekawie. I w ogóle muszę jeszcze podzielić się taką
refleksją, że jestem ogromnie pozytywnie zaskoczony entuzjastycznym podejściem
i otwartością wszystkich pracowników spółki, z którymi mieliśmy styczność.
Spodziewałem się czegoś zgoła przeciwnego - tajemnica, strategiczna firma, nie
możemy ujawnić, etc. Tymczasem nic z tych rzeczy! :) Super ludzie, bardzo
otwarci, uczynni, służący całą swą wiedzą, niczego nie ukrywający - a wręcz
przeciwnie: pokazujący wszyściutko, do ostatniej śrubeczki, tłumaczący do
najdrobniejszego szczegółu. Wszyscy sprawiali wrażenie, że bardzo się… cieszą z
istnienia takich kosmitów ;-) jak my, ludzi interesujących się ich pracą
ogólnie rzecz ujmując. Sprawiało im to autentyczną frajdę. I świetnie, bo nam
też!!
W drodze powrotnej miałem zamiar zajechać sobie do Sierpca,
a potem wracać wzdłuż JSL przez Raciąż, Baboszewo i Płońsk. Nie sądziłem
jednak, że tak długo nam się zejdzie - zrobiło się już kilkanaście minut po
godz. 16. Z racji późnej pory oraz pogody była pod psem, stwierdziłem że trzeba
walić prosto do domu tą samą drogą, którą tu rano przyjechałem. Przed Płońskiem
głód przypomniał mi, że mam w bagażniku suchy prowiant. Zajechałem więc na plac
ładunkowy, by spożyć mielonkę tyrolską (akurat widziała Tyrol, tiaaa) z
chlebkiem i pomidorkiem na zagrychę. Nie minęło 5 minut i podjechał do mnie
radiowóz... Kurła, czego chcą?
- A co tam za znak panie kierowco stoi? - pyta mnie pies.
- Znak, jaki znak, gdzie?
Setki razy na ten plac sobie wjeżdżałem i nigdy żadnego
znaku zakazu nie było. Ale teraz już jest, policjant mi go wskazał. Nie
zauważyć jest bardzo łatwo, bo zasłaniają gałęzie rozłożystego świerku, tak go
sobie sprytnie pały we współpracy z drogowcami zamontowały. Na dodatek
błyskawiczne ich pojawienie się koło mnie oznacza, że tylko czekają gdzieś za
winklem na jelenia, co nie zauważy znaku. Padła z ich strony propozycja 300 zł
i 5 punktów karnych. Czaicie?? Za wjechanie na bezpański pierdolony plac
zarośnięty zielskiem i straszący porzuconą ciężarówką lat temu już kilka (może
tak by się za nią, kurwa, wzięli najpierw - ustalili właściciela, usunęli wrak
i obciążyli go kosztami wywózki??) psy winszują sobie trzy paczki! Całe
szczęście, że już koniec miesiąca i najwidoczniej zdążyli wyrobić normę
mandatów, bo dał se ostatecznie spokój widząc żem nie żaden typ spod ciemnej
gwiazdy, tylko przystanąłem na posiłek (zdążyłem na szczęście ukroić pajdę
chleba i otworzyć konserwę). Pouczyli i odjechali. Ja oczywiście też odjechałem
kawalątek dalej, zaparkowałem na podjeździe pod dworzec, gdzie dokończyłem
konsumpcję, po czym już bez dalszych nieprzyjemnych przygód wróciłem do
Warszawy.
Na koniec warto, myślę, odesłać do strony internetowej Orlen Koltransu, gdzie znalazła się wzmianka o naszej wizycie u nich>>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wal śmiało!