To miał być zwykły urlop, spędzany bez uganiania
się z aparatem za pociągami jak kot z pęcherzem, a stojący pod znakiem
aktywnego wypoczynku na świeżym powietrzu. Dokładniej - górskim, austriackim,
powietrzu. Tak to bowiem sobie moja Justynka wymyśliła, że pojedziemy na
tydzień z rowerami w okolice Salzburga. Kiedyś tam już była w ramach jakiegoś
szkolenia służbowego i tak ją ów region zachwycił, że koniecznie chciała bym i
ja zobaczył go na własne oczy. Mnie oczywiście nie trzeba wcale namawiać,
jestem zawsze na TAK jak chodzi o wyjazdy poza granice Grajdoła. Im częściej i
dalej, tym lepiej. Nasz wybór padł na okolice miasteczka St. Wolfgang
położonego przy granicy Górnej Austrii z Salzburgiem (rozumianym jako kraj
związkowy, niem. Land Salzburg) nad jeziorem Wolfgangsee. Ten rejon Austrii
nazywany jest Salzkammergut i kiedyś był ważnym ośrodkiem wydobycia - jak sama
nazwa wskazuje - soli. Dziś natomiast “żyje” z turystów licznie odwiedzających
przepięknie położone duże górskie jeziora - oprócz wspomnianego do największych
zaliczają się jeszcze Mondsee i Attersee. Nie są to małe sadzawki, jak
tatrzańskie Pięć Stawów. Mowa o naprawdę poważnych zbiornikach, np. ostatnie z
wymienionych jezior ma powierzchnię prawie 46 km kw. Do tego cała masa
mniejszych i większych jeziorek. Raj!
Przyznam, że nie przygotowywałem się jakoś
specjalnie do wyjazdu pod kątem uprzedniego zbierania informacji o naszym
miejscu docelowym - tak już mam, że lubię odkrywać uroki okolicy dopiero po
dotarciu na miejsce. Jedynie co to spojrzałem mimo wszystko w GoogleMaps gdzie
jest najbliższa linia kolejowa, bo jednak co by nie mówić to “ciągnie wilka do
lasu”. Okazało się, że niespełna 10 km na wschód od naszej kwatery jest bahnhof
w miejscowości sanatoryjnej Bad Ischl. Ale potencjalne odwiedziny tamże
zostawiłem sobie ewentualnie na koniec urlaubu. Rano pierwszego dnia
pojechaliśmy rowerami nad niewielkie jezioro Schwarzensee, objechaliśmy je w
około godzinkę, a po południu udaliśmy się samochodem na zwiedzanie Salzburga.
Wieczorem zasiadłem do laptopa aby obmyśleć plan na drugi dzień. Jakież było
moje zaskoczenie i radość, gdy doczytałem, że w St. Wolfgangu jest dolna stacja
kolejki zębatej wspinającej się na najwyższy górę w okolicy - Schafberg, której
szczyt wznosi się na wysokość 1782 m n.p.m. Nie ulegało wątpliwości, że muszę
to zobaczyć! Stacja kolejki Schafberg Bahn znajduje się tuż przy
głównej drodze biegnącej brzegiem Wolfgangsee i swym wyglądem niestety odstaje
in minus od np. starych hoteli czy ogólniej mówiąc miejskiej architektury.
Wygląda ów bahnhofik, krótko mówiąc, jak względnie nowa... stacja benzynowa.
Urodą może nie powala, ale za to wszystko czyściusieńkie, wychuchane i wydmuchane
- jak to w Austrii… Żadnego zbędnego źdźbła trawy, żadnych walających się
papierków, już nie mówiąc o jakimś szpreju na wagonach czy coś w tym stylu.
Jednym słowem: sterylnie. Układ torowy stacyjki składa się z trzech torów, z
których dwa służą wsiadającym i wysiadającym z wagoników, a trzecim składy mogą
zjeżdżać do szopy tudzież warsztatów. Akurat żadnego nie było, ale według
zapowiedzi na ekranie ciekłokrystalicznym przy wejściu na peron, za kilka minut
miał przyjechać pociąg z góry. I faktycznie, za chwilę pojawiła się dupka
czerwonego parowoziku hamującego dwa takoż pomalowane wagoniki. Parowozik
oznaczony jako Z13 miał na sobie szereg tabliczek, z których można się było
dowiedzieć na przykład, że został zbudowany w 1995 r. (nr fabryczny 5687) przez
Schweizerische Lokomotiv - und Maschinenfabrik AG Winterthur; że ma masę 16
ton, zabiera 1,3 m3 wody, 0,55 m3 paliwa (a więc mazutowiec, nie na węgiel) i
że ma długość 6,26 metra. Jak później doczytałem na stronie kolejki, mają tam
na stanie 4 szt. tych parowozików. Oprócz nich w służbie są dwie lokomotywy
spalinowe, z których jedna - VZ 31 produkcji Stadlera (wizualny dramat…) -
akurat jechała z góry tuż po poprzednim składzie. Trochę mnie to zresztą
zdziwiło, że stało się to tak szybko. Okazało się jednak, że na linii nie ma
żadnych semaforów czy temu podobnych urządzeń sterowania ruchem. Jeżdżą na
widoczność i komunikując się drogą radiową. A ruch wcale nie jest mały, to nie
Polska przecież! Można? Można. Park taborowy uzupełniają XIX-wieczne parowozy na
węgiel w liczbie 6 szt. (lata budowy 1893-94) oznaczone numerami Z1-6 i
spalinowy wagon motorowy z 1964 r. No i całe stadko wagonów. Później
doczytałem, że jeden z tych przeszło 120-letnich parowozów jest rozpalany tylko
w niedziele i śmiga z jednym wagonem na szczyt i z powrotem. A akurat była
niedziela! Tylko, że nie przygotowałem się do lekcji i dowiedziałem się tego
gdzieś w środku tygodnia - zemściło się zwiedzanie “na żywioł”... Tak więc nie
zobaczyłem tego “dziadka” niestety. Trochę szkoda, ale odbiłem sobie w pełni
kilka dni później, gdy dałem namówić się Justynie na wspinaczkę na szczyt
Schafberg górujący nad całym rejonem Salzkammergutu. Powiedzmy sobie szczerze,
w życiu nie chciałoby mi się zasuwać pod tę górę dla samych krajobrazów!
Motywowała mnie tylko i wyłącznie wyobraźnia podpowiadająca “idź, będziesz miał
taaakie foty pociągów”. I miała rację, warto było. Zresztą, dla krajobrazów
też. Ale po kolei. Plan był taki, że jedziemy rowerami na stację, tam
zostawiamy je przypięte do stojaka i dalej drałujemy szlakiem pod górę z buta.
Osiągnąwszy szczyt schodzimy następnie innym szlakiem do miasteczka St. Gilgen,
skąd promem płyniemy do przystani w St. Wolfgangu ulokowanej praktycznie vis-a
vis dworca kolejki i naszych rowerów. Życie oczywiście zweryfikowało te nazbyt
optymistyczne założenia. Lecz nie uprzedzajmy faktów. Akurat gdy podjechaliśmy
pod stacyjkę z bocznego toru, spod szopy, zaczynał się wystawiać ów wagonik
motorowy, którego nie widziałem w niedzielę. Od razu przypadł mi do gustu. Opływowym
kształtem i okrągłymi lampami skojarzył mi się z krośniewickim wagonem
motorowym MBxd1-204, którym miałem przyjemność podróżować w lipcu 2006 r . I
nie dziwota, toż to praktycznie rówieśnicy :) Dobra, ruszamy! Początkowo droga
wspina się względnie łagodnie, idzie się asfaltem do pierwszego punktu
orientacyjnego - położonej nad miasteczkiem i nieco już na uboczu restauracji
Jausenstation Aschinger mieszczącej się w olbrzymim wręcz domu. Koło niej
przebiega tor kolejki i akurat coś jedzie, słychać wyraźnie posapywanie i gwizd
lokomotywki. Widzę, że przy torze stoi koleś i na coś czeka. Trochę daleko,
więc nie widać dokładnie, ale po chwili wszystko staje się jasne - kolo
przekłada zwrotnicę, z góry zjeżdża parowozik Z14 z dwoma wagonikami na bok, po
czym gość ponownie przerzuca “bułę” i pod górkę jeden za drugim zaczynają się
wspinać parowóz Z12 pchający przed sobą dwa wagoniki oraz ów wagon spalinowy.
Na swój użytek nazwałem go “motorek” :) Strasznie hałasował, nieporównanie
bardziej niż te czerwone parowoziki. Ale był to taki fajny rumor, miły dla
miłośniczego ucha. Z tą quasi mijanką mam niejaki problem, gdyż według strony
przewoźnika… nie ma jej. Według niej pierwsza mijanka (“the first crossing
point”) nazywa się Dorneralm i znajduje się na poziomie 1015 m n.p.m. A to
nieprawda jest, bo przecież w ciągu kilkunastu minut od ruszenia nie wspięliśmy
się aż o pół kilometra wzwyż (St. Wolfgang jest położone na wysokości około 500
m n.p.m). Poza tym w GoogleMaps na widoku satelity mijankę widać spory kawałek dalej,
za to tej koło restauracji… nie widać. Ki czort? Wygląda mi na to, że to jakaś
póki co nieoficjalna mijanka świeżo zbudowana i dlatego niewidoczna na starszym
zdjęciu satelitarnym. Innego wytłumaczenia nie widzę. Ruszamy dalej. Droga z asfaltowej zmienia się w żwirówkę, robi się
nieco stromiej, ale nadal spoko. Ciekawi mnie czy będzie jakaś dróżka w bok ze
szlaku do tej niby pierwszej (w rzeczywistości zaś drugiej) mijanki Dorneralm.
Niestety, stwierdzam brak takowej, a przedzierać się przez las nie bardzo mi
się chce. Czyli że nie ma tam przystanku handlowego dla wymiany podróżnych,
tylko miejsce krzyżowania składów z czysto technicznego punktu widzenia. Może
gdybym szedł sam, to bym i skręcił między drzewa żeby zobaczyć jak to wygląda,
ale przeca nie zostawię kobity mówiąc jej “posiedź tu sobie Kochanie, a ja
skoczę tylko w bok na jakie pół godzinki do torów”. Im wyżej tym szlak robi się
węższy, bardziej kamienisty i poprzerastany korzeniami drzew. Normalka. Co
ciekawe, nikogo nie wyprzedzamy idąc pod górę, ani nikt nie wyprzedza nas.
Czujemy się jakbyśmy tylko w duecie zdobywali tę górę, natomiast z naprzeciwka
mijają nas schodzący ludzie. Otłuszczone ponad miarę sylwetki co poniektórych
(nie żebym sam był szczupakiem, no ale bez przesaaady…) wskazują jednoznacznie,
że za chińskiego boga nie daliby rady wpierw wdrapać się o własnych siłach i
zdali się na siłę koni mechanicznych. Przy okazji słowo o taryfie biletowej -
za podróż w obie strony przewoźnik winszuje sobie ‘skromne’ 34 EUR, czyli
niespełna 150 zł przy obecnym kursie. Łaaa, zdrowo… W jedną mańkę (nieważne,
czy z dołu do góry, czy z góry na dół) 24 EUR, tj. ciut przeszło 100 zł za 35
minut jazdy. Oczywiście jest też cała masa kombinacji biletowych - rodzinne, grupowe,
łączone na kolejkę i promy (obsługuje to jedna firma) i tak dalej. Niemniej
jednak, jest to droga impreza jak na siłę nabywczą polskich kieszeni. Na
austriackie kieszenie - znośne. To tłumaczy ów pochód zmierzający ze szczytu ku
dolinie. My natomiast - jak na Polaków przystało - zawsze pod prąd ;-)
Wspinaczki nie ułatwia blisko 30-stopniowy upał, na szczęście na większości
trasy towarzyszy nam cień drzew. Jest też dużo "okien" pomiędzy drzewami, przez które można podziwiać krajobraz z jeziorem poniżej, w oddali. No i mordęgę umilają gwizdy parowozików co i
rusz dolatujące z nieodległego toru. To naprawdę jest mobilizujące! Uff, w
końcu po 2,5 godzinach osiągamy niewielkie wypłaszczenie. Są tu pastwiska dla
krów w wielkiej liczbie żujących trawę. Kurde, chyba rodzą się na tej
wysokości, żyją całe życie i umierają także, no bo niby jakim cudem brałyby
się tu, blisko kilometr nad najbliższym miastem. Przecież nie włażą tu tą wąską
ścieżką dla czubków jak my, ani nie są wwożone koleją :)) Jednej krowie
szczególnie wpadliśmy w oko, bo lazła za nami jak pies. Myślę, że była nauczona
przez innych turystów, że “coś jej się należy” w ramach myta za przejście przez
jej terytorium. Niestety, dostała figę z makiem. Banany i inne zasoby energii
wyczerpaliśmy na niższych piętrach góry i zwyczajnie nie mieliśmy się czym
podzielić z przyjacielską krasulą. Aha, widok stąd na sam szczyt jest ‘de best’
- pasące się krowy, doskonale zarysowany, przecinający zbocze pod kątem niemal
45 stopni tor, oraz zbudowany na samym szczycie hotel Schafbergspitze, tworzą
razem niepowtarzalny widok! Z tego też miejsca obserwuję z zaciekawieniem jak
pod górę podjeżdżają skład z parowozem oraz “motorek”, a następnie jak gęsiego
ze szczytu zjeżdżają dwa składy z parowozami. Nic tylko przecierać oczy ze
zdziwienia, że tak “dasię” - w Polsce nie do pomyślenia i to na płaskim...
Troszkę pofraternizowaliśmy się z mućkami, jakieś selfie i takie tam, no i
idziemy dalej. O rzut beretem widać kapkę wyżej Gasthof Schafberg - Alpe, przy
którym ma znajdować się stacyjka kolejki Schafbergalm. I to akurat jest punkt
handlowy - tu, na poziomie 1363 m n.p.m., można sobie nabyć bilet w biletomacie
(sic!) czy to na podróż pod największą stromiznę ku szczytowi, czy na zjazd do
miasteczka. Robimy tam sobie dłuższą przerwę, którą wykorzystuję dwojako - raz
jako zwyczajny odpoczynek dla mych zmęczonych już solidnie członków, a dwa -
pod pretekstem pofocenia mijających się co i rusz składów. Aha, i jeszcze żeby
spożyć taszczoną z dołu puszeczkę piwka, co akurat było niepotrzebne, bo bez
problemu można nabyć ów złocisty trunek w tymże gasthofie, tiaaa… A co do
pociągów, nooo to jest co pofocić. Na pierwszy ogień spalinówa z góry.
Zatrzymała się na krzyżowanie z parowozikiem Z14 zmierzającym pod górę. Ledwo
co zwolnił szlak, Stadler już poddaje się sile grawitacji. Smarowóz dobiera
tymczasem wodę i rusza dziarsko ku szczytowi. Piętnaście minut później na
stacji melduje się z powrotem spalinka tym razem wspinająca się od strony
Dorneralm. Po dwóch minutach ze szczytu na krzyżowanie zjeżdżają kopciuch Z12 i
“motorek”. Trzy składy krzyżują się i każdy rusza w swoją stronę. Ruch jak na
Marszałkowskiej, coś pięknego! Dodam jeszcze że cały czas na stacji kręci się
dwóch kolesi w pomarańczowych kamizelkach, na wypadek gdyby wydarzyła się jakaś
awaria zwrotnicy na przykład. To wtedy nie trzeba wstrzymywać ruchu na cały
dzień, tak jak byłoby to w Polsce, tylko od razu są i przystępują do działania!
A kto, spytacie, przestawia te zwrotnice na okoliczność krzyżowań? Ano, na tej
“niższej” (bliżej podnóża góry) głowicy głowicy jeden z tych pomarańczowych,
natomiast na drugiej... kierownik pociągu, który jest na stacji jako pierwszy.
Załóżmy, że najpierw wjeżdża pociąg z dołu. Ów kierpoć siedzi na czole wagonu i
nawija przez radio mechanikowi co i jak, bo ten przecież nic nie widzi. Dobra,
zatrzymują się. Kierownik wysiada z wagonu i leci na “górną” głowicę przełożyć
wajchę dla pociągu zjeżdżającego ze szczytu. Następnie przekłada z powrotem
zwrotkę, wraca do swego pociągu i rura pod górę. Proste jak kawał druta w
kieszeni. Bez semaforów, bez zbędnych formalności a jakoś nie pozabijali się przez
te 123 lata (tyle co Polska pod zaborami…) funkcjonowania kolejki, od roku
1893. No, czas ruszać w dalszą drogę. Teraz będzie najtrudniej - najbardziej
stromo i w pełnym słońcu, bo drzewa na tej wysokości już nie chcą rosnąć.
Jedynie co to kosodrzewina ma się tu dobrze. Na pocieszenie praktycznie cały
czas widzę tor. Pokonawszy mniej więcej połowę dystansu na szczyt dochodzimy do
jedynego przejścia przez tory w poziomie (niżej, przy stacyjce Schafbergalm
przecinamy tor przechodząc mostkiem nad nim). Jeszcze nigdy nie byłem na tak wysoko położonym
przejeździe kolejowym :) Są i krzyż św. Andrzeja, i
barierki zrobione ze staroużytecznych szyn, i tabliczka na słupku żeby
nasłuchiwać sygnału baczność. No i akurat słychać gwizd parowoziku. Po chwili zza łuku wyłania się jeden skład, a zaraz za nim drugi. Kolejne klatki zapisują się na karcie pamięci. Uff, odpoczęło się przy okazji trochę, ale trzeba iść dalej. Powyżej przejazdu tracimy tor z oczu. Miejscami robi się
tak stromo, że porobiono schodki z nieco tylko obrobionych skał poprowadzone
zakosami. Ja tu sobie płuca nieomalże wypluwam, a tu mnie nagle mija kolo lat
około 50 WBIEGAJĄCY truchcikiem na górę. Ożeż ty w kółko golony, ten to ma
kondychę! Dobra, w końcu i my wdrapujemy się na szczyt. Sukces, hura! No prawie
na szczyt, bo do samego czubeczka, na którym stoi hotel brakuje dosłownie
kilkunastu metrów. Tymczasem znajdujemy się ciutkę niżej, gdzie na wykutej w
skale półce znajduje się górna stacja kolejki. Justyna od razu poleciała do
hotelowej restauracji ugasić pragnienie, zaś ja nie pomny na odwodnienie
ruszyłem zwiedzać budynek stacyjny i najbliższą okolicę w poszukiwaniu -
jakżeby inaczej - motywów do zafocenia ruszającego w dół, tudzież pokonującego
ostatnie metry pod górkę, składu. Budynek dworcowy bardzo mi się spodobał,
szczególnie że jego “nogi” zbudowano okrakiem nad dwoma torami stacyjnymi -
skojarzyło mi się to z poniemieckimi nastawniami bramowymi w Raciborzu czy
Kędzierzynie Koźlu. Można sobie wejść po schodkach na górę, gdzie znajduje się
poczekalnia (przy okazji można sobie odpocząć od słońca w chłodku), kasa
biletowa i automaty sprzedające napoje i przekąski. Ponieważ na stacji stał
parowóz, odszedłem kawałek wzdłuż toru w dół, żeby dziabnąć go jak będzie
ruszał. Turyści masowo tam raczej nie łażą, aczkolwiek wąziutka ścieżka jest.
Ich strata! Ponieważ pociągowi jakoś nie spieszyło się z odjazdem, miałem czas
by poczynić następujące obserwacje: po pierwsze zauważyłem, że kilkadziesiąt
metrów przed zwrotnicą (patrząc z perspektywy pociągu wjeżdżającego z dołu na
stację) zbudowany jest jakby mini-peronik, z którego ku górze biegnie tor do
hotelu. Pomiędzy szynami rozciągnięta jest lina na rolkach, na końcu której
właśnie przy tym - nazwijmy to - peroniku stoi wózek na kółkach. W podstawie
hotelowego tarasu widokowego zaś jest dziura, w której ów tor znika. Ha, myślę
sobie, dawno dawno temu najwidoczniej dowożono pociągami z dołu jakoweś
wiktuały do hotelu. Miło, że nie zlikwidowali - taki akcent skansenowy. Jakżeż
się myliłem… Po drugie, jeszcze kawałek niżej tor kolejki znika w sztucznym
tunelu. Nawet nie tyle może w tunelu co… pod betonowym dachem. W skałach jest
wykuty przekop, bo inaczej widocznie nie dało się poprowadzić toru, a żeby zimą
nie zasypywał go śnieg, to zbudowano nad nim betonowy parasol. Nie jest to
długie, kilkanaście metrów zaledwie. No i po trzecie, ową wąziutką ścieżką
można podejść do skraju przepaści. Dopiero stąd widać jaką fantazją wykazali
się XIX-wieczni budowniczowie hotelu. Podchodząc z dołu do fasady hotelu nie
widać tego, że tuż za jego tylną ścianą znajduje się przeszło kilometrowa
pionowa ściana! Widać to dopiero albo właśnie z boku, dokąd doszedłem, albo z
hotelowego tarasu widokowego. Ale nie widać zeń samej skały, którą budynek
wieńczy niczym korona czubek królewskiej głowy. Coś wspaniałego, ależ widok! No
a poza tym, a właściwie powinienem powiedzieć “przede wszystkim”, stojąc w
jednym miejscu i jedynie kręcąc się na pięcie dookoła, ma się zapierającą dech
panoramę na wszystkie te trzy potężne jeziora. Wooow, nigdy nie widziałem
czegoś tak pięknego - żadne tam krajobrazy ze Śnieżki, czy Kasprowego nie mogą
się z tym porównywać w najmniejszym nawet stopniu. Zapomniałem w ogóle o
parowozie, tylko stałem z rozdziawioną gębą i podziwiałem - od południa
Wolfgangsee i kolejne pasma górskie za nim, im dalej tym wyższe, a od północy
Mondsee oraz Attersee z terenem lekko pagórkowatym i przechodzącym w równiny im
dalej. Gdy się dość nasyciłem i wróciły mi zmysły, poczułem suchość w gardle.
Pić! Zawróciłem w stronę dworca, minąłem go i ruszyłem do hotelowej
restauracji. Idąc pod górę zauważyłem, że tym torem z liną… pomalutku wciągany
jest ów wózeczek, który stał przy mini-peroniku! Ja pierdzielę, to działa!!!
Przyzwyczajony do polskich realiów gdzie nic “niedasię”, byłem pewien że to
relikt przeszłości, o którym dawno zapomniano. A tu proszę, wózeczkiem do
hotelu podróżowały sobie walizki gości hotelowych, którzy chwilę wcześniej
wjechali pociągiem z dołu. A propos, jak odbywają się przyjazdy i odjazdy
pociągów? Pociąg z dołu przyjeżdża na peron 1, następnie zwrotka idzie w
przeciwległe położenie (ręcznie, nie ma elektrycznych napędów) i czekający już
na odjazd pociąg z peronu 2 może ruszyć w dół. Ponownie zwrotka idzie w ruch i
wypróżniony ;-) już z pasażerów pociąg z “Jedynki” COFA na szlak, zwrotnica
znów jest przekładana i skład wpychany jest na peron 1 by zapełnić się chętnymi
do jazdy na dół. Lekko mnie to cofanie zaskoczyło, ponieważ można by to robić
inaczej. Mianowicie nie cofać, tylko jechać jeszcze kawałek dalej, gdzie
znajduje się druga głowica ze zwrotnicą (a dalej jeszcze kilkadziesiąt metrów
toru zakończonego kozłem oporowym), i tam zmieniać tor. Czemu tego nie robią,
nie wiem na 100%, ale podejrzewam że nie chcą przejeżdżać przez przejście dla
pieszych przez tory. Jeśli nie trzeba, to nie ma co ryzykować rozjechaniem
jakiegoś gapiowatego turysty tudzież jego latorośli. Być może jadą do tego
kozła w szczególnych przypadkach, np. gdy z dołu wjeżdżają dwa składy na raz,
jak to przecież obserwowałem dwukrotnie tego dnia, a trzeci czeka na górze na
zwolnienie szlaku? Tego nie wiem, na własne oczy takiej sytuacji nie
zaobserwowałem. Miałem na to nadzieję, ale do rzeczywistości przywróciła mnie
pani kelnerka, która przyszła by nas uprzejmie zapytać i poinformować, czy aby
nie spieszymy się na ostatni tego dnia pociąg? Ostatni, jak ostatni? Przecież
dopiero zbliża się godzina 17! Jakże to tak? Ano właśnie tak - ponieważ jest to
kraj cywilizowany, to nie ma tu miejsca na dziką, krwiożerczą odmianę
kapitalizmu jak w Polsce. Zbliża się godzina 17, co oznacza że czas pomału
kończyć robotę i udać się na zasłużony odpoczynek. Tu nie ma miejsca na
“murzyństwo” rozumianego jako harowanie od bladego świtu do ciemnej nocy. Jest
czas na pracę i jest czas żeby pożyć jak biały człowiek, a nie urabiać się po
łokcie na nową furę, skórę i komórę prezesa. Także podziękowaliśmy pani
kelnerce za troskę zapewniając że nie spieszy nam się, bo schodzimy o własnych
siłach. Oczywiście o zejściu innym szlakiem do St. Gilgen nie było już mowy -
za skarby świata nie zdążylibyśmy na ostatni prom odpływający za około godzinę
(znów - ostatni, bo godziny pracy to rzecz święta podobnie jak godziny dla
rodziny). Dopiłem piwo, obeszliśmy hotel dookoła po tarasie, zeszliśmy do
położonego tuż pod hotelem innego, znacznie mniejszego przybytku o podobnej
proweniencji noszącego nazwę Schutzhütte Himmelspforte i po zrobieniu kolejnej
setki ;-) fotek krajobrazowych mogliśmy rozpocząć schodzenie. Gwizdawki
parowozów już dawno przebrzmiały, ci nieliczni turyści którzy mieli ochotę
zejść już byli daleko w dole, a my byliśmy jedyni na szlaku. Można powiedzieć
że cała góra nasza! Fajne uczucie być na bezludnej wysp… znaczy na górze :)
Chociaż wokół żywej duszy to wcale nie znaczy, że życie zamarło. Wręcz
przeciwnie, wkrótce po rozpoczęciu schodzenia natknęliśmy się na stadko kozic,
które wyszły na słoneczne hale się popaść w ciepełku. Ale miały zdziwione miny
na nasz widok. Nieprzyzwyczajone do widoku ludzi o tej porze. Jedne się patrzyły
jakby chcąc nam przekazać “ a co wy tu człowieki robicie, nie powinniście aby
zjechać ostatnim pociągiem?” hehehe, inne olały nas kompletnie ufne w siłę
stadka, które w razie czego je obroni. A naliczyliśmy ich w sumie 15 sztuk.
Postaliśmy, popodziwialiśmy dziczyznę, dały się pofotografować, po czym
ruszyliśmy w dalszą drogę. Szliśmy szybko, bo zmrok zapadał zdumiewająco szybko
zwłaszcza że słońce dość rychło schowało się za inną górę a jako się rzekło na
początku relacji, większość trasy przebiega zboczem porośniętym lasem. Blisko
podnóża góry musiałem już przyświecać nam smartfonową latarką. No ale
ostatecznie po nieco ponad dwóch godzinach szczęśliwie wróciliśmy do St.
Wolfganga. Jeszcze tylko 7 kilometrów na rowerkach (dobre na rozluźnienie
mięśni ud po schodzeniu z góry!) i byliśmy w domu. Cóż za wspaniały dzień!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wal śmiało!