15 czerwca 2003

W pogoni za sierpecką Ol49-111

Pomysł niedzielnej ganianki za wolsztyńskim (obecnie) parowozem Ol49-111 (dawniej MD Sierpc) zrodził się w ubiegły czwartek kiedy to z samego rana wybraliśmy się z Tomim na Odolany. Naszym celem było obfocenie wyciągniętych z hali dwóch grzejek w postaci pozostałości po Ty2. W międzyczasie uwieczniania ostatnich chwil dwóch dwój zacząłem podchodzić Tomiego podpytując jaki jest jego scenariusz na cotygodniowe ganianki za czajnikami po liniach wokół Wolsztyna, kiedy jeździ zdawka i takie tam. W końcu nie wytrzymał i zadał pytanie, na które tylko czekałem, a mianowicie: "a co, panie UOP-ie, wybierasz się do Wolsztyna?". A ja: "taaa... z Tobą! Cieszysz się?" :-) Jak możecie się domyśleć, Tomi baaardzo się ucieszył... Nie no żartuję - tak naprawdę, to nie zdradził się wcale ze swych myśli co to mu się za ciężar na głowę właśnie ładuje ;-) Koniec końców umówiliśmy się, że zjadę do Poznania na niedziele rano i pojedziemy za parowozem do Wolsztyna. Kłopoty zaczęły się, gdy zerknąłem do cegły i stwierdziłem, że pierwszy pociąg z Warszawy dociera do Poznania pół godziny... po odjeździe parnika :-( No to klops - myślę sobie. Przyjechać w sobotę nie mogę, bo Jeżyk zaprasza do siebie na wódeczkę i zapowiedziałem, że przyjdę. Już miałem odwoływać swój przyjazd do Poznania, gdy wtem przyszedł „esesman” od Jeżyka, że „sorry panowie, ale wynikły niespodziewane trudności z remontem w chacie i impreza z przyczyn obiektywnych odbyć się nie może”. W ten oto sposób problem się rozwiązał! :-) No to skoro tak, to mogę jechać już w sobotę z samego rana. Jaaak miło... :-) Perspektywa weekendu z parowozami wprawiła mnie w na tyle dobry humor, że w piątek po południu nabyłem stosowne bilety na podróż w liczbie sztuk dwa. Bo jeden dla kobity, której postanowiłem pokazać jak wygląda parowóz. No i pojechaliśmy.

DZIEŃ 1 – sobota 14 czerwca

Godzina wyjazdu trochę dzika - 5:51 „Ślężą” z dworca Wschodniego. Podróż w pierwszym przedziale za EP09-033 do Leszna bez sensacji - nudy na pudy, jak to zwykle na E-20 i generalnie w InterShitach - dlatego szczerze ich nie lubię. W Lesznie pierwsze kroki skierowaliśmy natentychmiast do słynnej cukierni. Musiałem sprawdzić czy i jak zmienił się przepis na pączki od ostatniego razu, gdy się nimi obżeraliśmy dwa czy trzy lata temu z Wojtasem. Niestety, receptura strasznie się pogorszyła, skutkiem czego więcej tej świątyni kalorii nie odwiedzę. Pocieszyłem się za to smakiem Żywca nabytym sklepik obok. Już z lepszym humorem ruszyliśmy z powrotem na stację. Akurat do naszej Bipy podstawiała się SU45-175, na sąsiednim torze stała sobie stonka też z Bipą, tyle że do Jarocina. Za czas jakiś szczekaczka obwieściła, że wjedzie pociąg ze Zbąszynka. Wprawdzie nie robiłem sobie specjalnych nadziei na parowóz, ale profilaktycznie wyjąłem aparat z torby. Niepotrzebnie, bo wtoczyła się SUka numeru której nie pamiętam i nic mnie on zresztą nie obchodzi ;-) Zasiedliśmy wygodnie w ostatnim członie Bipy, a to po to, by w razie napotkania po drodze parowozu ze zdawką (szanse oceniałem na mniej niż 1%) móc zrobić zdjęcie, niekoniecznie z burtą Bipy na pół kadru... W miarę upływu czasu do odjazdu nasz wagon zaczął się niebezpiecznie przepełniać wrzeszczącą dzieciarnią. A to dlatego, że "moje" wejście do pociągu stało najbliżej wyjścia z przejścia podziemnego. Nie pomogło nawet kolejne piwo - na 5 minut przed odjazdem wkurwiony i z już bolącą głową od tego zgiełku ruszyłem z Anią do cichego pierwszego członu Bipy. Parowozu po drodze oczywiście i tak nigdzie nie było... Wreszcie Wolsztyn. Na szopie między obrotnicą a dźwigiem do nawęglania stoi jakaś (numeru nie widać) Ol-ka. Wprawdzie wypadałoby najpierw ruszyć na kwaterę zostawić toboły, ale co tam - parowóz ważniejszy niż przyszłe zmęczenie :-) Trzeba zobaczyć co to za ślicznotka tam sobie posapuje. Co za szczęście - toż to sierpecka maszyna o numerze 111. Lepiej być nie mogło! Z zaciekawieniem też obserwowałem reakcję Ani na taki widok. W zachwyt może i dziewczę nie wpadło, ale i nie popełniła bluźnierstwa, że złom czy coś w tym guście. Przeciwnie - określiła ją jako "prawdziwą lokomotywę", czego można się zresztą było spodziewać po laiku. Dodała też, że nie dziwi się temu, że się rozpływam z zachwytu nad parowozem, "ale co Ty, Misiu, widzisz w tych gagarinach, to ja naprawdę nie wiem"... He he he :-) Więcej nawet - Ania wyznała, że bardzo by chciała przejechać się pociągiem prowadzonym "takim ładnym parowozem". I przejechała się, ale do tego jeszcze wrócimy... Po rekonesansie można już było w spokoju ruszyć do gospodarstwa agroturystycznego pani Sabinki, które polecił mi dzień wcześniej Doctor. Właściwie to jest to zwykła kwatera, a nie żadne tam AGRO. Żadnej stajni i chlewa nie uświadczysz u pani Niny :-) Przesympatyczna właścicielką przygotowała nam duży 2-osobowy pokój (na szczęście była wersalka na 2 osoby, skutkiem czego jedno wyro zostało w stanie nie naruszonym he he). Do dyspozycji z łazienką z prysznicem, w pełni urządzoną kuchnią i murowanym grillem w ogrodzie. A wszystko to w śmiesznej cenie 25 zł od pacjenta. No, FANTASTYCZNY program norrrmalnie! :-) Długo jednak nie zabawiliśmy, bo musiałem się nasycić parowozem i przypilnować aby mi przypadkiem nigdzie nie odjechał. I to była słuszna ta koncepcja, bo ledwo cośmy wrócili do Ol-ki, a zaraz w jej kierunku ruszyła drużyna z wyraźnym zamiarem odjazdu. Tylko kurde dokąd? Pociągu żadnego do zabrania nie ma... Pytam więc co jest grane i dostaje odpowiedź, że jadą luzem do Zbąszynka po pociąg. "Podrzucić was na stację, chcecie się przejechać?" - pada z kolei pytanie ze strony mecha. Moffffa... mnie nie trzeba dwa razy zapraszać na taką atrakcję :-))) "Wskakuj, Ryba, do budy i jadymy" - ponaglam kobitę. Z nami jeszcze jakaś mamuśka z około 10-letnim synalkiem się zabrała i jeszcze jeden małomówny pan (pewnie Angol). W sumie 7 osób, a więc niezły tłok! Na Ani jazda ta zrobiła piorunujące wrażenie - wyszła na peron cała rozpromieniona, jadaczka jej się zamknąć nie chciała hy hy :-) Całą drogę powrotną do parowozowni szczebiotała jak tam gorąco, jak rzuca, jak śmierdzi smarem, jaką by jej siostrzeniec miał frajdę itd. Udaliśmy się nie tyle do samej parowozowni, ile do baru nieopodal o nazwie zdaje się "Bliźniak" na szaszłyk (nie polecam) z piwem (polecam). Posiedzieliśmy sobie z godzinkę i pomału ruszyliśmy pod semafory wjazdowe od strony Zbąszynka. Tam bowiem zachciało mi się złapać wracająca 111. Najpierw jednak obeszliśmy trupy parowozów. Niesamowite jak szybko one rdzewieją... Taki Ty45-379 jeszcze w styczniu pod para, a dziś w kolorze rdzy, z wybitymi reflektorami, zaspawanymi drzwiami i walającymi się w budce flaszkami (zaspawane drzwi nie przeszkadzają bynajmniej żulikom w urządzeniu sobie lokalu) robi nieprawdopodobnie przygnębiające wrażenie :-( Dotarliśmy wkrótce do wiaduktu przy semaforach wjazdowych ze Zbąszynka i Konotopu. Początkowo miałem zamiar dziabnąć Oelke z góry, lecz potem stwierdziłem, że fota będzie ciekawsza, gdy ją strzelić z dołu, tak żeby było widać parowóz przejeżdżający pod wiaduktem. Zależało mi bowiem na efekcie zduszenia dymu przez sklepienie budowli. Figa jednak z tego wyszła, bo czajnik dojechał bez dymu :-( Na dodatek miał za sobą Bipę w malowaniu „jajecznica” :-((( Ha, trudno. Nie było jednak co rozpaczać, bo trza się było szybko ewakuować na górę wiaduktu co by sfocić SUkę ruszającą już ze stacji w kierunku przeciwnym. Nic jednak nie wykombinowałem szczególnego i w końcu migawki nie nacisnąłem. Sam nie wiem czemu - może dlatego, że nie chciało mi się robić zdjęcia bezpłciowego, a może wskutek ogromnego zmęczenia. Wszak by zdążyć na „Ślężę” musieliśmy wstać kilkanaście minut po 4 rano... Pewnie to było zmęczenie, bo stwierdziliśmy, że wracamy na kwaterę co by się zdrzemnąć z godzinkę, dwie lub trzy. Wszak plan przewidywał powrót na stację na godz. 21:21 żeby zdjąć że statywu Oelke po powrocie z Leszna i dziabanie zdjęć na szopie. Wróciliśmy więc do domu pani Sabinki, tam się hmm... umęczyliśmy jeszcze bardziej :-))) i w efekcie...

DZIEŃ 2 – niedziela 15 czerwca

... obudziłem się o... 6 rano. Cholera, przespałem bezproduktywnie 12 godzin i nocne foty szlag trafił. Spakowaliśmy się i już "na walizkach" wywołałem panią Ninę celem pożegnania się i zostawienia kluczy. Ta jednak nawet nie chciała słyszeć żebyśmy wyszli od niej bez śniadania. Na nic się zdały prośby Ani, żeby sobie kobicina nie robiła kłopotu - stwierdziła, że kategorycznie nie zgadza się nas wypuścić bez skonsumowania omletów z szynką i własnej roboty konfitur truskawkowych. Usłyszawszy co się zaraz na stole pojawić może, dołączyłem do frontu pani Niny i Ania musiała ulec wobec naszej przewagi liczebnej :-D. Już po 10 minutach delektowałem się smażoną kiełbaską, potem pysznym omletem z zawiniętą weń pokrojoną w kostkę szynką, a dopchnąłem to wszystko niebiańskimi konfiturami. Miałem zresztą święty spokój przy konsumpcji jako że kobiety zajęły się rozmową na typowo babskie tematy. Pani Nina opowiadała o mężu, o studiach dwóch synów i takie tam. Ania z kolei przedstawiała czym my się zajmujemy, co studiowaliśmy - słowem odchodziło wzajemne poznawanie się. A ja szamałem te wszystkie pyszności. Jeszcze teraz się oblizuję na samo wspomnienie konfitur uchmm... mniam mniam :-) Na koniec wycałowaliśmy się z panią Sabinką, obiecaliśmy że już zawsze będziemy się u niej zatrzymywać przy kolejnych wizytach w Wolsztynie, po czym ruszyliśmy na stację. Umówiłem się z Tomim na peronie, lecz tak nam się wolno szło (z pełnymi brzuchami), że na peron nie zdążyłem. Doszliśmy pod nastawnię naprzeciwko szopy i zaraz wpadła Ol49-69 z oszprejowaną (o zgrozo!) Bipą z Poznania. Tomi jednak nie narzekał żeśmy się nie spotkali na peronie, bo drogę do szopy pokonał w budce czajnika :-) Przytomnie wyszedł z niej dopiero po tym jak strzeliłem parowóz wjeżdżający na kanał oczystkowy :-) Powitaliśmy się donośną "piątką", po czym kontynuowałem obstrzeliwanie obrządzania 69-tki. O lekkie zdziwienie przyprawiło mnie zachowanie kolejarzy. Mechanik bowiem jak akurat nie czyścił szmata obręczy kołowych to "strzelał" do mnie z gracy niby żartobliwie, ale cos tam mamrotał pod wąsem i wydawało mi się, że to coś niekoniecznie przyjaznego było. Tomi mi potem wyjaśniał, że ten model tak ma... Może i ma, ale następny gość to już był ewidentnie wrogo nastawiony. W momencie gdy nalewał wodę z żurawia torem obok wystawiała się Ol49-111 do pociągu powrotnego do Poznania. Postanowiłem uwiecznić dwie Oelki na jednej fotce. Było to możliwe tylko i wyłącznie z góry dźwigu do nawęglania. Jakoś nigdy się nikt nie przypieprzał jak tam wchodziłem (a teraz była to moja 5. wizyta w Wolsztynie), tym razem jednak wywołało to wrogą mi reakcje pana kranika. - Czego się tam pchasz, kolego? - burknął - Żeby zrobić zdjęcie tej Oelki co wyjeżdża w perony - odpowiadam grzecznie - A zapłaciłeś za robienie zdjęć? - pyta coraz bardziej wrogim tonem - Nie było komu - odpowiadam zgodnie z prawdą (jak wchodziłem na teren, to nikogo nie było w okolicy. Zajrzałem do środka by uprzedzić, że zapłacę później, bo akurat nie mam przy sobie portfela, z którym Ania oddaliła się by zanabyć fajki dla siebie i piwo dla mnie) - Jak to nie było komu, a ja to co? - napiera dalej na mnie W międzyczasie zszedłem z dźwigu i zacząłem się oddalać, wiedząc że za chwilę wybuchnę. Wiecie jaki jestem - jak ktoś dla mnie miły to i ja jestem miły. Ale jak ktoś zaczyna z nazbyt wysokiego pułapu, to ping-pong zaczyna mi skakać. Ostatnie jego pytanie wydało mi się zwyczajną próbą wyciągnięcia ze mnie kasy na zasadzie "sypnij no tu synku do kieszonki, a będzie dobrze - rozumiemy się?". Kurde, kim ten facio niby jest, że miałbym mu płacić? Z wyglądu jakiś robol, w umorusanym fartuchu i chcę ode mnie kasy. Wolne żarty... - A jakiej racji chce Pan ode mnie pieniędzy? - rzucam na odchodnym. Ten zamiast odpowiedzieć odpyskował coś po czym powinien zgarnąć po mordzie, a mianowicie: - Jak nie zapłaciłeś za zdjęcia to WYPAD! Wyobrażacie sobie? Nosz kur...a, aż mnie wmurowało takie chamstwo, jednak przez wzgląd na Tomiego oddaliłem się dusząc w sobie to co mu miałem odpowiedzieć. Nie chciałem robić Tomiemu "tyłów" wzniecając lepszą awanturę. Zamiast tego odnalazłem go (nie widział i nie słyszał mojej konwersacji) i stwierdziłem, że "chodź, spróbuje zapłacić za fotografowanie". W kunciapie oczywiście nadal nikogo jednak nie było, lecz Tomi dostrzegł wkrótce właściwą osobę. - O, tam jest dyspozytor - rzekł Tomi i wskazał na... tego usmarowanego buca. Ręce mi opadły dosłownie. Ten cham i prostak_z góry_negatywnie nastawiony do polskiego focisty ma być dyspozytorem w mecce parowoziarzy? Wierzyć mi się nie chciało dosłownie!! Ja bym go nie zatrudnił nawet w charakterze wołu do pługa... No sami powiedzcie, czy nie mógł do mnie grzecznie zagadać na zasadzie "wie pan, ja jestem dyspozytorem, a na terenie parowozowni są ustalone odpowiednie stawki za wchodzenie i fotografowanie. Prosiłbym Pana o ich uiszczenie. Widzi Pan, że jestem akurat zajęty, ale zaraz skończę i wtedy moglibyśmy to załatwić". I wtedy ja bym cały rozpromieniony z chęcią spełnił jego prośbę. Ale nie - ten mlon (bo inaczej określić go nie sposób) koniecznie na wstępie chciał mnie stłamsić pokazując kto tu jest górą, a kto małym żuczkiem. Lecz nie ze mną te numery, Brunner! Skończyło się więc niesmakiem... Chciałbym jednak podkreślić, że nie była to awantura i nie narobiłem "gnoju"! Nastąpiła tylko szybka wymiana trzech krótkich warczących zdań i tyle. Może i ton rozmowy nie był specjalnie przyjemny, lecz cóż - płaszczyć się przed chamem nie będę. Zwłaszcza gdy to on narzucił ton rozmowie. A po co ja to w ogóle pisze? - zapytacie zapewne. Otóż, ku przestrodze. Uważajcie na to aby czasem nie urazić słowem, gestem lub zaniechaniem wielkiego pana kolejarza. Na własnej skórze potwierdziłem bowiem to, w co do tej pory nie bardzo mi się chciało wierzyć. A mianowicie we wrogie nastawienie części (na szczęście nie całej) załogi Wolsztyna do Polaków! Chcąc zakończyć watek mówię do Tomiego: - Wiesz co, ojciec? Chodźmy lepiej już na stację, bo musimy umieścić Anię w pociągu. Wiesz, chce się pierwszy raz w życiu przejechać pociągiem prowadzonym parowozem. - No to jedźmy. Tak też i zrobiliśmy. Podjechaliśmy wozem połowicy Tomiego, o wdzięcznym imieniu Monika (w skrócie Monia) pod stację, gdzie zanabyłem mojej Ani stosowny bilet, umieściłem w Bipie i wróciłem do Seicento. Jako że do odjazdu pociągu zostało tylko kilka minut a my musieliśmy przebić się przez miasto by dojechać na pierwszy motyw, toteż ruszyliśmy z kopyta. Kosiarka de luxe wprawnie prowadzona zgrabną nóżką Moni znalazła się wkrótce w okolicach stacji Tłoki, a konkretnie kawałek za nią - w okolicach przejazdu poznańskiej szosy. Tu Tomi wyznaczył pierwszy fotostop. Owszem, motyw całkiem całkiem, nie powiem - tor w lesie wygląda sympatycznie, lecz nie dało się nie zauważyć, że z drugiej strony przejazdu tor wchodzi w dość ostry łuczek. Zwróciłem na to uwagę Tomiemu, że na łuku byłoby jeszcze ciekawiej fotę popełnić, lecz stwierdził, że tam nie ma raczej dojazdu. - Jak nie ma skoro widzę wskaźnik nakazujący dać Rp1 przed przejazdem. Poza tym widać też drugi wskaźnik tylko tyłem (blachą) do nas. Tam na łuku musi być jakiś przejazd polnej drogi - stwierdziłem i zaproponowałem jego odnalezienie. Tomi zgodził się ochoczo jako że z tego przejazdu gdzieśmy stali zdjęcie ma już niejedno, a na tym świeżo odkrytym, rzecz jasna, ani jednego. Znaleźliśmy go bez większych ceregieli i już za chwilę cykaliśmy kładącą się w zakręcie "sierpecką" Ol49-111 :-) Potem szybko do wozu i dzida w dalszą drogę. Tor zbliżył się do drogi (a może odwrotnie?), co umożliwiało swobodną ocenę dzielącego nas dystansu od fotografowanego obiektu. Jeszcze w drodze do Wolsztyna po mnie, Tomi przyuważył w okolicy Rostarzewa pasące się na łące mućki. Wiedząc jak ja lubię takie przyrodnicze urozmaicenia zaproponował żebyśmy szybko przeskoczyli przez tor i zdjęli Oelke z motywem zwierzęcym. Przyjąłem tę propozycję z entuzjazmem, Monia dała ostro po heblach i wyskoczyliśmy na łąkę. Przed dostaniem się na drugą stronę torowiska trzeba było przeskoczyć przez rów odwadniający. Niestety był on tak zarośnięty zielichem, że nie byłem w stanie ocenić jego szerokości. W efekcie wykonany skok był za długi i wywinąłem niegroźnego na szczęście orła. Zdążyłem się jednak pozbierać, przeskoczyć przez tory i zdjąć krówki na tle pędzącego parnika :-) Kilka minut później dziabnęliśmy fotę parowozu wyłaniającego się zza tyczek chmielu i co koń wyskoczy popędziliśmy na przejazd między Drzymałowem a Ruchocicami. Tu też jest łuczek i na dodatek po jego zewnętrznej stronie posterunek dróżnika. Długo czekać nie musieliśmy, parowóz wyłonił się zza zakrętu, migawki strzeliły, sprint do wozu i rura na kolejny motyw, czyli na wyjazd pociągu z Grodziska. Jak dotąd drużyna parowozowa dobrze paliła pod kotłem, raczej oszczędnie gospodarując węglem, skutkiem czego odczuwać zacząłem brak na zdjęciach... dymu. Na Grodzisk ostrzyłem więc sobie zęby myśląc, że przy ruszaniu wreszcie dorzucą chłopaki do pieca. A gdzie tam - strzeliliśmy fotę Oelki mijającej nastawnię, lecz znów obyło się bez spektakularnego zakopcenia okolicy. Ledwo co wydobywała się z komina strużka siwego dymku :-| Wróciliśmy co tchu do samochodu i ruszyliśmy dalej. Sporo jednak czasu kosztowało nas wydostanie się z Grodziska, skutkiem czego dogoniliśmy pociąg na wysokości Strykowa. Ustawiliśmy się na odludziu w miejscu gdzie pociąg wyłania się z lasu. Właściwie to tylko po jednej stronie las się kończył ustępując miejsca polu zboża, zaś druga ściana zieloności wysokopiennej ciągnęła się dalej oddzielając tor od asfaltu. Ustawiłem się tak by dziabnąć pociąg na tle tej właśnie ściany, lecz zarazem tak by było widać, iż po mojej stronie toru las się kończy. Tomi za to miejsca nie mógł sobie znaleźć. Tu mu było źle i tam niedobrze. Kręcił się, wiercił, aż na koniec stwierdził, że moja koncepcja to ona słuszną jest tylko jak on ma teraz biedak w szortach przemieścić się z toru na pole skoro do przebycia jest gąszcz pokrzyw a pociąg już słychać? W końcu zdecydował się na krok iście desperacki i stwierdzając, że "a ch... najwyżej reumatyzmu nie będę miał" dał nura w piekącą roślinność. Naprawdę zaimponował mi swym poświęceniem dla sprawy, podobnie jak Żuczek na JSL-ce 2,5 tygodnia wcześniej. Parowóz nadjechał i przejechał, a my cyknąwszy stosowne fotki ruszyliśmy do Moni i ruszyliśmy do Stęszewa. Przy semaforze wjazdowym od strony Poznania jest bowiem jeziorko, co stanowi nader sprzyjającą okoliczność dla popełnienia aqua-fotencji. A jeśli dodam, że na zdjęciu załapało się też wędkujące małżeństwo to jak Wam się taki motyw podoba, hę? :-) Bo mnie baaardzo! Ostatnią fotkę ze szlaku popełniliśmy w Szreniawie. Zajechaliśmy prawie na samą stację, by uwiecznić parowóz ginący w chmurze dymu przy ruszaniu. I znów nic z tego! Oelka podobnie jak w Grodzisku tak i teraz ruszyła - że tak powiem - bezchmurnie. Na poznański dworzec zajechaliśmy akurat w chwili gdy pociąg wtaczał się nań. Zaskakująco dużo ludzi wysypało się z wagonów, naprawdę byłem pod wrażeniem tej masy! Odebrałem swoją lubą i po krótkiej chwili (spożytkowanej na cyknięcie zdjęcia manewrującego czajnika z EP08-010 w tle) już w komplecie ruszyliśmy na obiad. Tomi zabrał nas do swego ulubionego punktu gastronomicznego serwującego naprawdę pyszny kebab z sosem czosnkowym. Palce lizać! :-) Wprawdzie Moni i Tomiemu było spieszno na jakąś uroczystość rodzinną o ile dobrze pamiętam, ale zgodzili się nas (a właściwie Anię, która pierwszy raz gościła w stolicy Wielkopolski) oprowadzić po rynku. Akurat odbywał się jarmark (czy tak jest co weekend?). Raaany - czego tam nie było... No dosłownie wszystko! Mydło i powidło, jak babcię kocham. W pamięci utkwił mi szczególnie jeden bardzo nieskrępowany geopolitycznie sprzedawca. Wystawił on bowiem obok siebie na sprzedaż dwa portrety. Pierwszy z nich przedstawiał Jana Pawła II, zaś drugi nigdy byście nie zgadli kogo... Adolfa Hitlera! Słaaaby kontrast? :-))) W drodze powrotnej spotkała nas przemiła niespodziewanka potwierdzającą powiedzenie "jaki ten świat mały". Natknęliśmy się mianowicie zupełnym przypadkiem na Pedra spacerującego ze swoją dziewczyną (serdeczne pozdrowienia dla Was obydwojga!). Pogadaliśmy sobie sympatycznie dłuższą chwilą, po czym pożegnaliśmy się i ruszyliśmy każdy w swoją drogę. Ja zacząłem się rozglądać baczniej po mijających mnie twarzach, bo - myślę sobie - jeszcze chwilą i ani chybi natknę się zaraz na Remika :-))) Niestety, nie doszło do tego. Pojechaliśmy za to na dworzec, bo stwierdziłem, że mając kilka godzin czasu do odjazdu "Bolesława Prusa", którym mieliśmy wracać wraz z Tomim do 100licy, przejadę się i ja kawałek pociągiem z parowozem. Kupiłem przeto bilety wycieczkowe powrotne do Granowa Nowotomyskiego. Tam bowiem mijają się pociągi do/z Wolsztyna i można sobie urządzić taką oto niedługą wycieczkę, celem której jest chłonięcie wrażeń akustycznych powstających wskutek pracy żywej maszyny. Wisząc przez całą drogę w pierwszym oknie za lokomotywą nasłuchałem się jej do woli, nawąchałem dymu i nazbierałem na twarz pół kilo sadzy – zupełnie jak gdy będąc brzdącem jechałem z rodzicami z Nasielska do Wkry :-))) Wysiedliśmy jednak nie w Granowie, lecz stację przed, czyli w Strykowie. A to po to by nie przeskakiwać z pociągu do pociągu w nerwach, czy ten do którego mamy się przesiąść nie odjedzie aby 10 sekund za wcześnie i zostaniemy na stacji Szczere Pole. Poza tym, wysiadając w Strykowie mogłem podjąć 3. próbę strzelenia fotki ostro dymiącej Oelki. Niestety, drużyna jakby się uparła bym takowej nie miał i powiedzenie "do trzech razy sztuka" nie sprawdziło się. Lekko zawiedziony udałem się swym zwyczajem do wnętrza mini-dworca. Czy zgadniecie dlaczego było w nim schludnie, czysto i informacji dla podróżnych więcej niż na Warszawie Centralnej? No, kto chętny - może Pan? Nie? To może Pan? Też nie? No dobra, to odpowiem sam - bo nie ma tam kasjera zatrudnionego na etacie w PeKaPie, lecz ajent PKP. Proste? :-) Po kilkunastu minutach na łuku w oddali pojawiła się SU46 z trzema przedziałówkami. Stwierdziwszy obecność na peronie matki z dzieckiem i wózka obok nich, postanowiłem cyknąć tak zwaną fotkę obyczajową. Widząc przymierzającego się mnie do zdjęcia kobicina chciała mi zejść z linii strzału, lecz odwiodłem ją dobrym słowem od tego szlachetnego skądinąd zamiaru i „zdjąłem” ją z dziecięciem na tle wjeżdżającej do Strykowa SU46-022 :-) Ciekawym wielce jak to będzie się prezentowało na slajdzie... Pociąg był dość poważnie zapełniony, ale dwa wolne miejsca jeszcze udało mi się znaleźć i ruszyliśmy do Poznania. W Szreniawie wypadała mijanka z osobówka do Wolsztyna. Coś się jednak spóźniał, w efekcie czego na krzyżowanie przyszło nam czekać dobre 15 minut. Ale opłacało się, bo z naprzeciwka nadjechał szynobus SA105, którego jeszcze nie dane mi było oglądać. Wrażenie z pobieżnej jego lustracji wyniosłem jak najbardziej pozytywne. Mały to on jest - nie da się ukryć, jednak wydał mi się wprost stworzony do obsługi JSL-ki na odcinku z Nasielska do Sierpca. Tam bowiem potoki podróżnych są naprawdę symboliczne i taki szynobusik pasowałby tam jak ulał :-) Może dzięki jego przejazdowi współorganizowanemu przez Jarosza, władze mazowieckiego ZPR-u przypomną sobie o istnieniu "mojej" linii i zakupiony szynobus skierują właśnie na nią, nie zaś na zelektryfikowaną WKD, co by było ciężka głupotą i marnotrawstwem. Minąwszy się z szynobusikiem dostaliśmy w końcu 'wolną drogę' i ruszyliśmy do Poznania. Tam już na peronie czekali na nas NadSZYSZKOwnik i Kasia dzielnie pełniący tego dnia funkcję liczników pasażerów w porannej „Ślęży” i wieczornej Berolinie. Przeszliśmy się kawałek w stronę rynku, dokąd właśnie zmierzali nasi przyjaciele, wymieniliśmy się przeżyciami dnia i pożegnaliśmy przy barze zapiekankowo-piwnym, bowiem mnie i Anię znów głód przycisnął. Wkrótce też zrobiło się pół godziny do odjazdu "Prusa", pojawili się więc na dworcu Monia z Tomim targając nasze bagaże, które jeździły sobie w samobieżnej przechowalni w postaci bagażnika Moniowozu (jeszcze raz wielkie dzięki i sorrki za kłopot). Jak możecie się łatwo domyślić, pociąg nasz był szczelnie nabity ludnością wracająca do Warszawy. Nie chcąc się więc kisić w przedziale cała drogę przegadaliśmy z Tomim na korytarzu. Podziwiałem m.in. album o parowozach autorstwa zdaje się Krzysztofa Soidy (mogę się mylić, bo nie mam głowy do nazwisk) nabyty przez Tomiego w drodze licytacji na Allegro. Super pozycja książkowa! Polecam z czystym sumieniem... No dobra, pora kończyć tę relację, bo już pewnie zasypiacie nad jej lekturą :-) Dodam jeszcze tylko, że część oficjalna wycieczki zakończyła się wraz z wturlaniem się pociągu na Dworzec Centralny, gdzie pożegnaliśmy się z Tomim, zaś sami pojechaliśmy do Warszawy Wschodniej, jako że stamtąd było nam bliżej do mojego domu. Część nieoficjalną będącą ukoronowaniem wycieczki dzięki wprowadzeniu w życie zasad mechaniki parowozu pozwolę sobie pominąć znaczącym milczeniem :-)))))))))))
Na koniec jeszcze raz chciałbym podziękować Moni i Tomiemu za przesympatyczne towarzystwo i bezinteresowność! Thanx :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wal śmiało!